JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Na gali wręczenia nagród ujawnił pan, że pierwowzorem głównej postaci w filmie „Jak najdalej stąd” był autor zdjęć Piotr Sobociński. Długo trzymał pan tę informację w tajemnicy, dlaczego?
PIOTR DOMALEWSKI: – Po pierwsze, to bardzo osobista historia i dlatego starałem się zbudować jak największy dystans zarówno swój, jak i współtwórców do tego, o czym opowiadamy na ekranie. Zmieniłem bohatera, zmieniłem okoliczności wydarzeń, przestrzeń społeczną i kierunek emigracji ojca. To pozwoliło mi nie tylko na rzetelne opowiedzenie tego dramatu, ale również na znalezienie w nim współczesnych odniesień kulturowych i społecznych. Druga sprawa: uważam, że film – podobnie jak każda opowiadana historia, niezależnie od tego, czy jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, czy zupełnie fikcyjna – powinien się bronić bez kontekstu, który widz zna i rozpoznaje. Nawet jeśli film opowiada o jakimś wydarzeniu historycznym, interesuje mnie podróż bohatera, jego emocje i lekcja, jaką wyciąga z mierzenia się z rzeczywistością, a nie to, na ile, mówiąc żartobliwie, odtwórca roli jest podobny do postaci historycznej albo czy ulica, na której rozgrywa się akcja, jest wiernie odtworzona.
Opowieść o operatorze – zamiast o nastoletniej dziewczynie – nie miałaby większej siły wyrazu? Nie lubi pan autotematyzmu w kinie?
Pewnie miałaby równie wielką siłę wyrazu, a może nawet większą. Kto wie. Istotne dla mnie jako twórcy jest jednak to, żebym sam mógł się odnaleźć w tej historii i być może tak rozumiem autotematyzm w kinie. Dlatego z reguły biorę na warsztat dramaty, które rozgrywają się w środowisku, które znam i w którym się wychowałem. Dla mnie ten autotematyzm to stworzenie wiarygodnego bohatera, z którym mogę się identyfikować.
Problem rozdzielenia rodziny, emigracji zarobkowej i odnajdywania się na obczyźnie wydaje się bliski milionom Polaków. Jednak film zobaczyło stosunkowo niewielu widzów. Winę za to ponosi pandemia?
Byłoby bardzo łatwo zrzucić wszystko na pandemię. Problem jest bardziej złożony. Proces dystrybucji filmu to nie lada wyzwanie w dzisiejszym świecie. Bookingi w kinach są planowane na wiele miesięcy przed powstaniem filmu. Banery i czas antenowy na reklamy podobnie. Jednak pandemia kompletnie ten system rozmontowała. System promocji filmu, założenia frekwencyjne przestały być przewidywalne. Podeszliśmy do tego bardzo ostrożnie. Pamiętajmy, że kiedy film wchodził do kin, te były otwarte od miesiąca, a trzy tygodnie po premierze znów zostały zamknięte. Trudno w takich warunkach wyciągać jakieś miarodajne wnioski. Niebawem film pojawi się na platformach streamingowych, dzięki czemu będzie miał szansę dotrzeć do szerokiej widowni, na której zależy mi najbardziej.
Myślałem, że powie pan, że Polacy chętnie wypierają to, co stawia ich w krytycznym świetle…
A wypierają? Na pewno jedna trzecia Polaków, przekonana o pochodzeniu naszego społeczeństwa od legendarnych sarmatów, wypiera to, co w nas złe i niedoskonałe. I to w sposób przemocowy. Jednak mam wrażenie, że kultura natychmiast odpowiada na to w sposób zdecydowany. Najlepszym przykładem jest ostatnio popularna fala literacka, która kompletnie demontuje mit Polaka szlachcica. Zajmuje się analizą naszych prawdziwych przodków, czyli chłopów. „Ludowa historia Polski” Leszczyńskiego, „Bękarty pańszczyzny. Śladami buntów chłopskich” Rauszera doskonale pokazują, że w większości jesteśmy gotowi na krytyczne spojrzenie na własną historię i kondycję obecną.
Brak pieniędzy czy brak empatii to nasza narodowa słabość?
Chyba ani to, ani to. Moim zdaniem naszą narodową słabością jest reaktywność. Zrywamy się do czynu, walki, działania, kiedy coś się dzieje. Wtedy potrafimy jako społeczeństwo dokonywać rzeczy wspaniałych. Jednak kiedy trzeba spokojnie żyć i budować przyszłość i wspólnotę w codziennych działaniach, jesteśmy kompletnie bierni. Chcemy, żeby inni zrobili to za nas, i to się z reguły źle kończy.
A co powie pan tym, którzy uważają, że miarą sukcesu w kinie jest liczba sprzedanych biletów? Mimo obostrzeń konkurencyjnemu „25 lat niewinności” udało się zgromadzić prawie milionową widownię.
Powiem, że mają rację. To się nazywa sukces frekwencyjny i zarówno ja, jak i pewnie wielu twórców chciałoby taki sukces osiągnąć. Co do samego filmu „25 lat niewinności”, jest to film opowiadający o wydarzeniach, które niemal na naszych oczach rozgrywają się w sądach, prasie i mediach. Sam z przyjemnością wybrałem się do kina, bo chciałem się dowiedzieć, „jak to tam z tym Komendą było”. Albo ujmę to inaczej: jako prawdziwy Polak chciałem wiedzieć, KTO JEST WINIEN jego tragedii. Kto za tym stoi i kogo powinno się ukarać. Nawiasem mówiąc, myślę, że ta potrzeba wskazania winnego to też jedna z naszych narodowych słabości.
Trochę się dziwiłem, że pokazuje pan Zachód w wersji light. Młoda bohaterka spotyka w Irlandii samych dobrych ludzi, chociaż wiadomo, jak bardzo nastolatki, zresztą nie tylko tam, są narażone na wykorzystanie.
Nastolatki są narażone niezależnie od szerokości geograficznej. Jednak mi daleko to tzw. nurtu Poverty Porn. Nie lubię pławić się w biedzie i beznadziei. Lubię, kiedy moi bohaterowie mają w życiu bardzo ciężko, ale się z tym mierzą i ostatecznie wygrywają.
Jednym z koproducentów „Jak najdalej stąd” jest TVP, którą niektórzy artyści bojkotują jako tubę propagandową PiS. Jakie są pana doświadczenia z tą instytucją?
Szczerze mówiąc, mnie bezpośrednio kontakt z tą instytucją przy powstawaniu filmu nie dotyczył. To producent decyduje o potencjalnych koproducentach. Pamiętajmy, że PISF dotuje filmy w kwocie 50 proc. budżetu, więc gdzieś trzeba znaleźć pozostałe fundusze. O udziale TVP dowiedziałem się na bardzo późnym etapie powstawania filmu i byliśmy już daleko w zdjęciach. Sam też jestem co najmniej zakłopotany tym, w co zmieniła się tzw. telewizja publiczna. Z drugiej jednak strony nie mam telewizora, więc nie do końca też mam tego pełen obraz.
Kultura, szczególnie pod rządami prawicy, ideologizuje się. Jest traktowana jako narzędzie w walce politycznej. Rządzący chcą, by było optymistycznie, edukacyjnie i patriotycznie – cokolwiek to znaczy. Czy odczuwa pan tę presję i jak – jeśli w ogóle – to wpływa na pana obecne wybory artystyczne?
Na razie jeszcze tego nie odczułem i będę się starał utrzymać taki poziom niezależności artystycznej, żeby nigdy nie poddawać moich artystycznych wyborów jakiejś cenzurze. Mnie osobiście kino patriotyczne, w tym potocznym rozumieniu, nie interesuje. Portrety wielkich Polaków wolę oglądać w muzeum niż na ekranie kina. Może mam jakąś inną definicję patriotyzmu. Bo właściwie uważam, że moje kino tak naprawdę jest patriotyczne. Staram się wiernie nas portretować. Z naszymi wadami i zaletami. Staram się stawiać pytania o kondycję nas – jako społeczności. Tak rozumiem patriotyzm.
Pochodzi pan z Łomży. Co widać z tamtej perspektywy? Czym ta Polska różni się od tej, którą pokazują nam media?
To oczywiście moja osobista opinia, ale dla mnie to niemal dwa różne kraje. Poważnie. Do moich stron wszelkie manifestacje, marsze, zamieszki, aresztowania i wszystko, co dzieje się na ulicach Warszawy, a co za tym idzie – na ekranach telewizorów, dociera słabym echem. To bardziej zamknięta i hermetyczna społeczność. Oczywiście wschód jest konserwatywny i to być może w obecnych czasach dla mnie najtrudniejsze. Niezwykle silną pozycję ma tam też szeroko rozumiany Kościół. Właściwie nic nie odbywa się bez udziału lub aprobaty ze strony hierarchów kościelnych. Nie wiem, co o tym myśleć. Zawsze wydawało mi się to dziwne, ale dopiero teraz zaczynam dostrzegać jakiś absurd, który się za tym wszystkim kryje. Polska z perspektywy wschodniego miasteczka wygląda jak jakieś miejsce, które jest dosyć daleko, i jeśli nie ma takiej konieczności, to się tam po prostu nie jedzie. Wszystko jest przecież na miejscu. Jest znane, nasze i bezpieczne.
Kiedy słyszy pan, że rodzina to patriarchat, a Polska powinna być strefą wolną od LGBT, to co pan sobie myśli?
Myślę, że ten tradycyjnie rozumiany model rodziny jest faktycznie takim utrwalaczem patriarchatu. On przybiera różne formy, bo tak jak w wielu rozmowach powtarzałem, ja wychowałem się w stronach, gdzie panuje „odwrócony patriarchat”. Faktyczną funkcję decyzyjną w każdej dziedzinie życia sprawują kobiety, ale mechanizm jest identyczny jak w tradycyjnym patriarchalizmie. Z tą różnicą, że rolę patriarchy w rodzinie sprawuje kobieta. A co do Polski jako strefy wolnej od LGBT – nawet nie wiem właściwie, co ma to oznaczać. Czy ktoś, kto postuluje coś takiego, zakłada, że jakąś grupę Polaków powinno się gdzieś wywieźć? Wypędzić? Zamykać w więzieniach? Nie mam pojęcia, jak to rozumieć. Myślę, niestety, że wyrachowanie ludzi, którzy posługują się takimi pomysłami, żeby zbić kapitał polityczny, nie zna granic.
Swoje filmy kieruje pan do tych, którzy sobie nie radzą? Co chciałby im pan jeszcze powiedzieć?
Nie wiem, czy sobie nie radzą. Radzą sobie tak, jak potrafią, albo na ile pozwala im sytuacja życiowa i ekonomiczna. Grunt to jednak się nie poddawać. Tak myślę.
ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI
***
Piotr Domalewski (ur. 1983 r.) – reżyser, scenarzysta, dramaturg, aktor. Ukończył z wyróżnieniem Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie oraz reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. W 2017 r. jego pełnometrażowy debiut reżyserski „Cicha noc” (na podstawie własnego scenariusza) zdobył Złote Lwy na festiwalu w Gdyni, 10 Orłów i był nominowany do Paszportu POLITYKI. „Jak najdalej stąd” miał premierę w San Sebastian i został nagrodzony m.in. za scenariusz i debiut aktorski w Gdyni.