Pierwszy raz berliński festiwal odbywał się w warunkach pandemicznych. W ubiegłym roku organizatorzy mieli więcej szczęścia. Wirus zaatakował dopiero po zakończeniu bardzo ciekawej, tłumnie obleganej przez mieszkańców stolicy Niemiec jubileuszowej, 70. edycji. Martwić musieli się za to inni. Cannes zrezygnowało w ogóle z festiwalu, co wywołało chaos. To tak jakby branży przetrącono kręgosłup. Nie wiadomo, co w minionym sezonie było ważne, o jakich trendach należałoby mówić, w jakiej kondycji znalazło się kino. Wenecja odbyła się w wersji okrojonej, ale za to w realu usatysfakcjonowała mało kogo. Większość gwiazd nie przyjechała, sale świeciły pustkami. Atmosfera była przygnębiająca.
Berlinale 2021. Festiwal w biegu
Berlinale do ostatniej chwili miało nadzieję, że po wielu miesiącach covidowego rygoru i samoograniczeń jakoś wszystko wróci do normy. Ostatecznie skrócony o połowę festiwal zorganizowano w całości online. Trwał tylko pięć dni. Codziennie w sieci pojawiało się kilkanaście nowych tytułów, a po 24 godzinach znikały. Obieg informacji w zasadzie ograniczał się do oficjalnych komunikatów i relacji prasowych zamieszczanych w „Variety” oraz „The Hollywood Reporter”. Z konferencji prasowych na Zoomie zrezygnowano. Nagrody ogłoszono w biegu – zanim skończyły się ostatnie konkursowe projekcje. Filmy oglądali akredytowani dziennikarze, a także część środowiska związana z biznesem, a publiczność – jeśli pandemia na to pozwoli – zobaczy je na dużym ekranie latem.
Czytaj też: 10 najlepszych polskich filmów 2020
W połowie czerwca ma się odbyć szeroka prezentacja programu. Tylko jeśli nie ma emocji związanych z filmową rywalizacją – jaki ta formuła ma sens? Za chwilę i tak większość tytułów wejdzie (lub niestety nie) do regularnej dystrybucji.
Ogólne wrażenia są takie, że bez tej próby zachowania ciągłości Berlinale byłoby o wiele gorzej. Więc dobrze, że się w ogóle odbyła. Zadowoleni z niej mogą być programerzy, producenci, dystrybutorzy i wielu innych ludzi zajmujących się szeroko rozumianą promocją przemysłu rozrywkowego. Kontakty w sieci sprzyjają robieniu interesów. Cierpi na tym jedynie życie towarzyskie i tzw. festiwalowa otoczka. Ale takie są czasy. Wszystkiego naraz mieć nie można.
Czytaj też: Wreszcie możemy iść do kina. Co warto obejrzeć?
Złoty Niedźwiedź, nowy skandal
Zwycięski film Radu Jude′a „Bad Luck Banging or Loony Porn” wpisuje się w dość ryzykowną tradycję niemieckiego festiwalu nagradzania tytułów budzących najwięcej kontrowersji. Bardzo trudnych w odbiorze dla przeciętnego odbiorcy. Poprzedni laureaci – „Touch Me Not”, „Synonimy” – to niewątpliwie dzieła znakomite, ale eksperymentalne. Ilu czytelników „Polityki” je zna i pamięta? Podobne wątpliwości budzi tegoroczny laureat, już okrzyknięty skandalem z powodu szokujących scen z nagraniami amatorskiego porno. Ale dojrzałej, dorosłej, masowej widowni i tak nie podbije.
Czytaj też: Jedyny taki eksperyment w dziejach kina
Trudny do przetłumaczenia ironiczny tytuł („bombardowanie pechem albo szalone porno”?) obrazuje główną ideę twórców stworzenia jedynie szkicu zamiast dopracowanego gatunkowo obrazu. W materiałach prasowych Jude powołuje się na francuskiego pisarza André Malraux, który w niedokończonych rysunkach Delacroix dopatrzył się większego błysku geniuszu niż w powszechnie szanowanych arcydziełach.
Złożony z trzech części film rzeczywiście przypomina hybrydę, dzieło otwarte, nawiązujące m.in. do ekstrawagancji Godarda, a z bliższych nam czasów – do awangardowych wyczynów Rubena Östlunda („The Square”). Satyra, polemika, szyderstwo, lecz najwłaściwsze wydaje się może określenie „radykalny esej” wymierzony w hipokryzję współczesnego społeczeństwa rumuńskiego, a przy okazji reszty świata. Chodzi o stosunkowo często dyskutowany problem tego, co wolno pokazać w sferze publicznej. Na przykład czy filmik z nagraniem uprawiania seksu przez parę małżeńską dyskwalifikuje ją w życiu zawodowym?
Czytaj też: Zapowiada się dobry rok w filmie. Ale czy w kinie?
Trupy w rumuńskiej szafie
Film skupia się na aferze, jaka wybucha po ujawnieniu w sieci seksnagrania dokonanego przez ogólnie szanowaną nauczycielkę uczącą dorastające dzieci w szkole podstawowej. Para zrobiła to dla zabawy, ale sytuacja wymknęła się spod kontroli i dostęp do nagrania mają także jej uczniowie. Jak w tej sytuacji powinna się zachować?
Trzecia część filmu to groteskowa relacja z posiedzenia sądu rodzicielskiego, na którym poddawany jest pod głosowanie ich postępek. Padają różne argumenty – od wyrzucenia ze szkoły po przymknięcie oka na aferę. Prowokacja polega na tym, że Radu Jude zestawia niewinne porno z tym, co stanowi tabu w życiu politycznym. Temu poświęcona jest cała druga część filmu. Jest to gruba, dosadna i często bardzo śmieszna litania obrazkowa wyliczająca rozmaite skrzętnie poukrywane trupy w szafie rumuńskiej historii. Trwa to kilkanaście minut, wystarczająco długo, by włosy stanęły dęba. Mamy hierarchów Kościoła prawosławnego zawsze popierających aktualnie rządzących (w tym faszystów i komunistów), przypomnienie ponurych statystyk o tym, że 55 proc. Rumunów chętnie usprawiedliwia gwałt w pewnych okolicznościach, a na dziesięcioro dzieci sześć bywa bitych przez swoich rodziców; najczęściej poszukiwanym słowem w internecie jest „blow job”, a rumuńska armia wsławiła się na przestrzeni wieków nieprawdopodobnym okrucieństwem, w tym w zabijaniu Żydów. Czy upublicznianie tych faktów też jest pornografią? Jak to nazwać?
Czytaj też: Jak Rumuni podczas wojny zmieniali sojusze
W istocie Jude pyta o nasz – społeczeństwa, kultury – stosunek do uświęconych wartości, przede wszystkim do prawdy o nas samych. Seks uprawiają wszyscy, z jakichś powodów jednak pokazywanie tego oraz publiczne o tym dyskutowanie wydaje się głęboko dwuznaczne. Natomiast zamiatanie pod dywan niewygodnych, kompromitujących, nieetycznych zachowań uchodzi za całkiem naturalne. To samo dotyczy np. brzydoty i kiczu. Nikt nie zwraca uwagi, w jak potwornie zniekształconej, ohydnej przestrzeni często żyjemy – bo uznaliśmy to za normalne. To także boli Jude′a, który stara się uświadomić to swoim widzom w pierwszej części najwyżej ocenionego przez jury filmu, kręconego zresztą w warunkach rosnącego zagrożenia epidemiologicznego, z maseczkami na twarzach, dodatkowo wzmacniającymi symbolikę.
Czytaj też: Rumuńskie kino. Narodowa terapia wstrząsowa
Obowiązkowe lekcje z kina
Żaden z pozostałych nagrodzonych tytułów już tak nie bulwersował, chociaż przekłuć balon poprawności politycznej starało się wielu. O tym, jak można traktować imigrantów, by nie czuli się w Europie zamknięci niczym w wieży Babel, pięknie opowiedziała Niemka Maria Speth w trzyipółgodzinnym dokumencie „Pan Bachmann i jego klasa” (Nagroda Specjalna Jury). Mozolna, wielomiesięczna obserwacja procesu edukacji nastoletnich dzieci w Stadtallendorf w północnej Hesji, gdzie 25 proc. mieszkańców nie posiada niemieckiego obywatelstwa, a 70 proc. przyznaje się do obcych korzeni, ilustruje nie tyle skuteczną metodę asymilacji, ile wolę budowania relacji wzajemnego zaufania i tolerancji. Dla sceptyków unijnej wspólnoty powinno to stanowić obowiązkową lekcję. Tylko czy zechcą film obejrzeć i wyciągnąć z niego wnioski?
Zakłamanym, rzadko poruszanym na ekranie nabrzmiałym konfliktom narodowościowym, ale z okresu okupacji, był poświęcony znakomity debiut „Naturalne światło” Denesa Nagi (nagroda za najlepszą reżyserię), zrealizowany na podstawie powieści Pála Závady. Sytuacja jak w dramacie antycznym – węgierski żołnierz pacyfista wysłany przez Niemców do wyłapywania ukraińskich partyzantów staje się świadkiem potwornej zbrodni swojego oddziału. Jak się powinien zachować? Tragedia równie dobrze mogłaby się rozegrać w Jedwabnem albo w innym regionie Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie swoi dokonywali niewyobrażalnych czynów. Ale w filmie Nagiego przekracza wymiar doraźnego oskarżenia, nabierając cech mitologicznej przypowieści o destrukcyjnej sile sumienia.
Czytaj też: Telewizja przetrwania
Odwaga białoruskich protestów
W pozakonkursowych sekcjach również sporo o bliskich nam sprawach. Białoruski dokumentalista Aliaksei Paluyan zaskoczył „Odwagą”, poruszającą historią o białoruskich protestach, które wybuchły po sfałszowanych wyborach prezydenckich w sierpniu ubiegłego roku. Opowiedział ją oczami aktorów alternatywnego teatru podziemnego Free Theater w Mińsku, przygotowujących się do wystawienia sztuki o Irinie Krasowskiej, żonie biznesmena Anatolija Krasowskiego, porwanego i zamordowanego wraz z opozycyjnym politykiem Wiktorem Hanczarem (przewodniczącym Centralnej Komisji Wyborczej i Referendalnej Republiki Białoruś) w 1999 r. Film jest dedykowany pamięci wszystkich potajemnie uprowadzonych i zabitych ofiar 26-letnich rządów dyktatorskich Łukaszenki.