Dla polskich kin premiera „Listów do M. 4” była szansą, by odrobić choć minimalną część strat po fatalnym roku. Wyniki frekwencyjne głośnych premier, „25 lat niewinności” oraz „Pętli” (odpowiednio 711 tys. i 560 tys. widzów), pozwalały wierzyć, że mimo obostrzeń także nowa odsłona popularnej serii komedii bożonarodzeniowych przyciągnie publiczność. Szczególnie że „Listy do M.” to marka, która do tej pory gwarantowała sukces: na dotychczasowe trzy części sprzedało się łącznie blisko 9 mln biletów.
Mikołaje, choinki i walentynki
Od listopada kina są jednak zamknięte na trzy spusty, najlepszy moment, by oglądać świąteczne filmy, dawno minął, i wydawałoby się, że naturalną decyzją dystrybutora będzie przesunięcie premiery „Listów do M. 4” o rok. Tymczasem pełnometrażowy debiut Patricka Yoki trafił do streamingu 1 lutego (na razie dostępny wyłącznie na platformie Player, należącej do Grupy TVN, która jest również producentem filmu).
Można się domyślać, dlaczego bożonarodzeniowy film trafia do dystrybucji właśnie teraz. Zapewne to element rywalizacji o widzów – nadchodzące walentynki to zazwyczaj dobry moment na premierę komedii romantycznej, zresztą również Netflix szykuje nowy film w tym gatunku („Miłość do kwadratu” Filipa Zylbera ma zadebiutować w serwisie 11 lutego). Pytanie tylko, czy pary, które zazwyczaj wybierały się w tym czasie na kinową randkę, równie chętnie zasiądą przed telewizorem lub monitorem komputera? A jeśli już, to czy zdecydują się na seans, w którym roi się od Mikołajów, przystrojonych choinek i fantazyjnie zapakowanych prezentów?
Czytaj też: Polskie kino-polo
Sprawdzone chwyty, emocjonalne szantaże
Zwłaszcza że fabularnie czwarta część „Listów do M.” nie oferuje nic nowego. Znów akcja toczy się w wigilię Bożego Narodzenia, ponownie oglądamy przedświąteczne sceny z życia różnych bohaterów borykających się z mniejszymi lub większymi problemami, jeszcze raz wszystko sprowadza się do podnoszącego na duchu morału, że najważniejsza jest miłość, przebaczenie, porozumienie. Stałych bohaterów już zdążyliśmy poznać: Tomasz Karolak jako opryskliwy Mel, wciąż pracujący jako Mikołaj, Piotr Adamczyk i Agnieszka Dygant jako drące koty, a zarazem zakochane w sobie eksmałżeństwo, Wojciech Malajkat jako dobroduszny Wojtek, który wciąż przyjmuje od życia kolejne ciosy.
Twórcy niespecjalnie próbują pokazać ich z nowej strony, więc do scenariusza dopisują nowe postaci, niestety schematyczne i trudne do zapamiętania. Ale przynajmniej na ekranie pojawiają się kolejne gwiazdy, m.in. Magdalena Boczarska, Cezary Pazura, Eryk Lubos, Janusz Chabior oraz Rafał Zawierucha, który jako jedyny próbuje nadać swojemu bohaterowi jakąś psychologiczną głębię (nawet jeśli scenariusz na to za bardzo nie pozwala). Szkoda, że jego wątek – samotnego chłopaka, który trafia przypadkiem na wigilię starszych ludzi cierpiących po stracie syna – okazuje się tak okropnym emocjonalnym szantażem.
Czytaj też: Polskie młode kino gatunkowe
Lepiej nie oglądać w walentynki
Scenariusz jest zresztą najsłabszym elementem całości. Nie tylko powtarza dawno zgrane patenty, ale coraz więcej w nim „wąsatych” żartów o podszczypywaniu kobiet, rzekomym molestowaniu i domniemanym homoseksualizmie jednej z trzecioplanowych postaci. Doprawdy zrealizowana dekadę temu część pierwsza – przecież zachowawcza i obyczajowo dość konserwatywna – wydawała się bardziej progresywna.
A jednak większość wad „Listów do M. 4” – pozbawiona charakteru realizacja, ostentacyjny product placement, przerysowane aktorstwo – zapewne mniej rzucałaby się w oczy, gdyby film trafił do kin, jak planowano, na przełomie listopada i grudnia. Łatwiej wtedy przymknąć oko na niedociągnięcia, dać się porwać przedświątecznej gorączce, a „Listy…” mogłyby wtopić się w szereg innych nieszkodliwych bożonarodzeniowych komedii. Niestety seans w czasie, gdy wszyscy raczej zdejmują ostatnie ozdoby i wyrzucają podsuszone choinki na śmietnik, bezlitośnie obnaża słabości filmu.
„Listy do M. 4”, reż. Patrick Yoka, prod. Polska 2021, 111 min
Czytaj też: Co oglądać, żeby przetrwać?