Kino jako forma rozrywki oczywiście przetrwa. Ale nadzieja, że po lockdownie wszystko natychmiast powróci do normy, czyli do stanu, jaki znamy sprzed roku, jest naiwna. Nawet jeśli ograniczenia będą luzowane stopniowo, wcale nie jest powiedziane, że publiczność od razu szczelnie wypełni sale. Owszem, stęsknieni życia towarzyskiego wrócimy do dawnych przyzwyczajeń, zaczniemy odwiedzać kina, kiedy tylko się otworzą. Jednak bez odpowiednich zachęt w postaci atrakcyjnego repertuaru fotele nadal będą świecić pustkami.
O repertuar, a w zasadzie o swobodę i szybkość dostępu do niego, toczy się obecnie najkrwawsza z medialnych bitew. Jej stawką jest zmiana modelu całej złożonej machiny, jaką jest globalny system funkcjonowania kinematografii.
Kluczową rolę odgrywa w nim amerykański przemysł rozrywkowy. Obowiązujący do tej pory sposób dystrybucji opierał się na tzw. oknach czasowych. Najpierw popularne produkcje trafiały do multipleksów, a po pewnym czasie (3–6 miesięcy w zależności od kraju) na inne pola eksploatacji: VoD premium, Blu-ray, do telewizji kablowych, płatnych kanałów tematycznych itd. Pozwalało to bezkolizyjnie zarabiać wielu dostawcom treści. Każdy musiał tylko odczekać w kolejce na odpowiedni moment w długim łańcuchu dystrybucyjnym.
System upadł
Rewolucja cyfrowa wymusiła skracanie okien, na czym najbardziej ucierpiały tradycyjne kina, którym pozostawało coraz mniej czasu na eksploatację produkowanych głównie przez hollywoodzkie studia komercyjnych widowisk. Aż przyszła pandemia i cały ten precyzyjnie budowany system naczyń połączonych wyleciał w powietrze. Premiery odwoływano, część przesuwano na koniec sezonu, inne na okres wakacyjny. Niektóre po cichu lądowały w internecie. Zapanował chaos. Cios odczuli nie tylko producenci, którzy zdążyli zainwestować w reklamę nadchodzących premier – w marketing nowego Bonda wpompowano dotąd np.