Współczesna dostępność kultury jest wciąż czymś niezwykłym dla kogoś, kto tak jak ja wychował się w czasach, gdy filmy trafiały na ekrany po latach. „Neuromancera” Williama Gibsona przeczytałem kilkanaście lat po premierze, większość książek Philipa K. Dicka – wręcz po dekadach. Trudno dostępne były niszowe rzeczy – filmy anime, zanim doszły do Polski, potrafiły okrążyć świat. Dziś można je oglądać w dniu premiery w jednym z serwisów streamingowych.
O ile niszowe rzeczy konsumowane są w niewielkich bańkach, o tyle najpopularniejsze seriale wywołują masowe dysputy w mediach społecznościowych – kto nie chce oberwać spoilerem, musi oglądać na wyścigi, gdy tylko nowy odcinek pojawi się w ofercie. Najgorzej, gdy mieszka się na obrzeżach galaktyki, dokąd wciąż nie docierają niektóre dobra kultury, jak serwis Disney+, gdzie można oglądać przygody ze świata „Gwiezdnych wojen”. Najzagorzalsi fani sięgają po metody sprawdzone w czasach, gdy seriale same w tajemniczy sposób zjawiały się na dysku komputera. Inni wzruszają ramionami: jest przecież tyle rzeczy do oglądania.
Czytaj też: Teatr i film przeniosły się do sieci
Cyberpremiera. Czas oczekiwania: dekada
Wielkie premiery, jak ten napompowany oczekiwaniami debiut gry „Cyberpunk 2077”, wzbudzają gigantyczne emocje. Pod paczkomatami urządzono nocne premiery przypominające szał związany z ukazaniem się nowego tomu „Harry’ego Pottera”. Ciekawe, czy ktoś pamięta, jak kilkanaście lat temu polscy fani, którzy nie mogli się doczekać tłumaczenia kolejnego tomu na język polski, założyli sieciowy kolektyw w celu wykonania pirackiej translacji?
Współczesna gra wideo to wielki projekt narażony na różne wpadki i nieszczęścia skutkujące przesunięciem premiery. A fani – i akcjonariusze – czekają. Pragnienie zagrania w dniu premiery jest tak duże, że niektórzy robią bardzo konkretne plany – z datą pojawienia się gry wiążą plany urlopowe czy zakup nowego, silnego komputera. Zanurzenie się w symulowanym świecie gry wymaga innych nakładów niż leniwe oglądanie serialu na laptopie czy kulanie się z książką na szezlongu. „Komunikaty zagłady” na charakterystycznym żółtym tle, na których CD Projekt Red ogłaszał kolejne przesunięcia terminu, w końcu odeszły w zapomnienie – ktoś zrobił wersję z napisem: „ten obrazek już nie może cię skrzywdzić”.
Czytaj też: „Cyberpunk 2077” z Keanu Reevesem? Strzał w dziesiątkę
Najpierw gra trafiła do dziennikarzy i influencerów, budząc zazdrość reszty graczy zagryzających paznokcie: czy paczka ze sklepu dojdzie na czas? W czasie premiery konsoli Playstation 5 nie było to takie oczywiste. Najbardziej zdeterminowani zamawiają dużo wcześniej – tzw. preorder – płaci się, zanim produkt jest gotowy. Do legendy przeszedł gracz, który w 2001 r. zamówił niesławną grę „Duke Nukem Forever”. Zapowiedziana w 1997 r., wyszła dopiero w 2011. Czekał więc tylko dziesięć lat; zamówienie zostało zrealizowane i stało się znakomitą okazją do akcji marketingowej. Nieufni wobec kapitalistycznych praktyk sprzedawania kota w worku gracze wymieniają się memem: „PAMIĘTAJ, ŻADNYCH PREORDERÓW”. Inni zamawiają, skuszeni różnymi benefitami (często jest to jakiś wirtualny przedmiot lub ozdoba).
Czytaj też: „The Last of Us Part II”. Obraz świata po upadku
„Cyberpunk 2077”, czyli niecierpliwość
Także od zapowiedzi „Cyberpunka 2077” minęła niemal dekada, niecierpliwość fanów budzi więc moje zdziwienie. Czekałem rok, poczekam jeszcze miesiąc. Ale ten ostatni najbardziej się dłuży; nie można już wytrzymać tych kilku godzin. Gry dostępne są dziś w dystrybucji cyfrowej, co znaczy, że ściąga się je z serwera firmy prosto na komputer czy konsolę. Można dzięki temu ustalić datę premiery co do godziny.
Ktoś zauważył, że w Australii można już grać, co więcej, jeśli się zmieni strefę czasową, wygra się tych parę godzin. Czemu ma służyć ten wyścig? Chyba tylko chwaleniu się w mediach społecznościowych. Ja już mam! Ja już gram! Naturalnie chwalą się tym dziennikarze (ja oczywiście też); nasza kasta, mam wrażenie, czerpie często satysfakcję z pokazywania na Facebooku, że się obejrzało przedpremierowo jakiś serial, niech resztę skręca z zazdrości. A może to zwyczajna reisefieber, ekscytacja przed podróżą?
Ogromny świat „Cyberpunka 2077” kusi dekoracjami i obietnicą przygody, która będzie trwała wiele godzin. „Wiedźmin 3” dostarczał zabawy na 30–150 godzin, w zależności od tego, czy chciało się odkryć jego wszystkie sekrety. Drugie życie medialne gry dostają, gdy wychodzi ich wersja poprawiona i uzupełniona, np. z okazji rocznicy czy wybrania grą roku (tzw. GOTY, czyli Game of the Year) – albo gdy pojawiają się na atrakcyjnej wyprzedaży. Dyskusje powracają z „pewną taką nieśmiałością”. Niemal każdy późny gracz czy widz czuje się w obowiązku wytłumaczyć, dlaczego do tej pory nie obejrzał ani nie zagrał. Dziwny odruch z dawnych czasów – przecież w tej gospodarce kulturowego nadmiaru wkrótce przestaną obowiązywać jakiekolwiek kanony „rzeczy, które trzeba znać” – ich miejsce już zajmują rozmaite nisze.
Wszyscy znają, każdy widział
Kiedy prawie wszyscy piszą o jednej grze czy serialu, budzi się naturalny ruch oporu. „Już dość o tym »Cyberpunku«, może ktoś grał w to?”. Nie każdy może zagrać w dniu premiery – czy to z powodu braków sprzętowych, budżetowych, czy zwyczajnie braku czasu (toż to koniec szalonego roku 2020). Wszechobecność tematu musi być irytująca; do dziś nie obejrzałem serialu „Breaking Bad”, bo zniechęciła mnie fanowska fala, która zmyła Facebooka w czasie jego finału. Jaki jest sens oglądać coś, co już wszyscy widzieli?
Czytaj też: Nowe sieciowe miejsca do życia