JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Film „Zabij to i wyjedź z tego miasta” od premiery na festiwalu w Berlinie idzie jak burza. Zdobywa kolejne nagrody, m.in. w Annecy, Palić, Ottawie, Limie, Wiedniu, Hokkaido, teraz powalczy o Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Czy to pana zaskakuje?
MARIUSZ WILCZYŃSKI: – Miałem ogromne obawy, a właściwie byłem przekonany, że poza moją głową, a już na pewno poza Polską tak osobisty film przemknie niezauważony. Nigdy nie miałem na tyle odwagi czy bezczelności, by nazywać siebie reżyserem filmowym. Robiąc „Zabij to…”, nie musiałem spełniać niczyich wymogów ani oczekiwań. Chciałem tylko dokończyć ważną rozmowę z rodzicami, bo ich zaniedbałem. Zawsze fajniej było przeczytać książkę, spotkać się z kumplami, realizować siebie. Ojciec nigdy mi nie powiedział, że mnie kocha, ja jemu też nie. Mama, wychowując mnie od trzeciego roku sama, często zapewniała o swojej miłości – ja jej nie. Nie przytuliłem jej, nawet nie zdążyłem się z bliskimi pożegnać przed ich śmiercią.
„New York Times” napisał parę lat temu, że jest pan jedną z najważniejszych osobowości światowej animacji. Więc jakaś mała presja była.
To mnie bardzo dowartościowało. Jestem samoukiem, uczyłem się animacji, rysując wymyślone przez siebie księgoklipy, a potem oprawę TVP Kultura i krótkie filmy animowane, których nikt w środowisku krajowej animacji nie cenił. Działałem na marginesie i nie miałem z tym problemu. Aż stał się cud. W 2007 r. nowojorskie Museum of Modern Art zorganizowało retrospektywę mojej twórczości. Kilka lat wcześniej odbyła się tam prezentacja polskiej szkoły animacji z Lenicą, Borowczykiem, Gierszem, Dumałą itd. Przy okazji Charles Silver, ówczesny kurator w MoMA, zwrócił też i na mnie uwagę.