MIROSŁAW PĘCZAK: – Niedawno pożegnaliśmy Pawła „Kelnera” Rozwadowskiego, wcześniej umarł Robert Brylewski. Pojawiły się przy tej okazji odniesienia do narodzin polskiego punk rocka i – szerzej – rodzimej alternatywy muzycznej. Co należałoby twoim zdaniem do tych wspomnień dodać?
TOMASZ LIPIŃSKI: – Przyznam, że mam pewien problem z tym, o co pytasz, bo jest mi bardzo trudno oddzielić w tym przypadku publiczny ogląd wydarzeń i ludzi od moich osobistych wspomnień i emocji. Akurat z Robertem i Pawłem znaliśmy się tak długo... Robert był trochę młodszy ode mnie, Paweł był najmłodszy, więc te 40 lat – czy nawet więcej w przypadku Roberta – bardzo bliskich kontaktów buduje szczególną perspektywę. Moja córka na pogrzebie Pawła powiedziała: „Jak ja pamiętam, to Paweł był zawsze”. Więc dlatego, że moja relacja i z Robertem, i z Pawłem była przede wszystkim i fundamentalnie relacją między ludźmi, wszystko, co robiliśmy razem, w różnych konfiguracjach, to była tylko część tego, co nas w tym życiu łączyło.
W tych pośmiertnych komentarzach zabrakło mi właśnie podkreślenia roli związków przyjaźni. Kiedyś w jednym z wywiadów mówiłeś, że całe to punkowe środowisko 40 lat temu było niewielkie, wszyscy się znali…
Rzeczywiście tak było. Zresztą podobnie to wyglądało w Londynie. Jak przyjechał do Warszawy zespół The Raincoats i się z nimi poznaliśmy, okazało się, że ta środowiskowa sytuacja tu i tam jest bardzo podobna. Potem potwierdził mi to angielski dziennikarz muzyczny Chris Salewicz: początki fali brytyjskiego punk rocka to byli ludzie z jednego właściwie środowiska. Zresztą nie był to żaden precedens historyczny. W latach 60. czymś podobnym było choćby środowisko wokół Factory Andy’ego Warhola, a jeszcze wcześniej krąg nowego malarstwa europejskiego na przełomie XIX i XX w.