Przyznano literackiego Nobla, ruszyły media społecznościowe – ktoś czytał, słyszał w ogóle? W dniu ogłoszenia wyników amerykańska poetka Louise Glück nie miała nawet hasła w polskiej Wikipedii; w haśle angielskim kątem oka rejestruję datę – 1977. 1977? I już z nagrodą? Prawie pogrążyłem się w rozważaniach nad swoją marnością, ale nie! To nie data urodzin, to tylko data zrobienia ilustrującej notkę fotografii.
Jestem współczesnym człowiekiem, więc też więźniem kalendarza. Cyklu świąt i sezonów, ale i własnej linii życia. Rok temu skończyłem czterdzieści lat, czułem więc presję, że to czas podsumowań, czegoś kończenia i czegoś zaczynania. Żeby dopełnić ten dzień znaczeniami, ustaliłem na niego z wydawnictwem deadline nowej książki. Pomysł wydawał mi się zrazu przezabawny, spędziłem miesiące, opowiadając wszystkim, że piszę oto dzieło, które muszę skończyć przed czterdziestką. Jak wiadomo – zapewne każdemu, kto kiedykolwiek pisał coś z perspektywą nie-prze-kra-czal-ne-go-ter-mi-nu – to właśnie przed samym końcem pracuje się najintensywniej; w napędzanym adrenaliną twórczym amoku. Słyszałem legendy o ludziach, którzy tworzą w tempie jednostajnym, ale słyszałem również legendy o jednorożcach. W rezultacie w czterdzieste urodziny, zamiast upić się na smutno, słuchając „Karwowskiego” Pablopavo, kończyłem i poprawiałem, dopisywałem i edytowałem, więc nawet nie zauważyłem, kiedy znalazłem się po tej drugiej stronie. Co się zmieniło? Straciłem biologiczny mandat, żeby pisać o współczesnych trzydziestolatkach.
Jestem pisarzem, więc zaglądam innym w metryki; z wnioskiem, że późno zacząłem, ale że są i tacy, którzy zaczęli jeszcze później. Życzę Conradów i Gombrowiczów wszystkim odwleczonym debiutantom, na pohybel nagrodom i stypendiom, które granicę ustalają na trzydzieści pięć lat!