Inba, bo tak się nazywa ta potyczka, to termin, który dobrze charakteryzuje specyfikę wirtualnych emocji. Kiedyś oznaczał „imprezę”, dziś oznacza, że gdzieś się dzieje, tli, o czymś żywo się dyskutuje, ktoś gdzieś się pokłócił, a reszta ten spór śledzi, komentuje albo tylko dopinguje. Dawniej powiedzielibyśmy mniej elegancko: gównoburza. W internecie, szczególnie w mediach społecznościowych, inba jest odpowiednikiem ogniska zarazy. Tyle że zakażonych nie da się łatwo odizolować, a wirus w sumie szybko odpuszcza i przenosi się dalej, w inne gorące miejsce sporu. Zwłaszcza w czasach pandemii, kiedy sieć dla wielu stała się azylem, w którym różnym emocjom można wreszcie dać upust.
Dlatego tezę, że pandemia tylko wzmocniła zjawiska występujące już wcześniej, można odnieść i do wirtualnej komunikacji. Są dobre wiadomości: najgłośniejsze spory toczone w internecie w ostatnich parunastu tygodniach dotyczyły lub dotyczą na ogół spraw ważnych społecznie, a wadzących się adwersarzy można sobie bez trudu wyobrazić w roli panelistów poważnych staroświeckich debat. I wieści złe: w zalewie komentarzy sedno niekiedy umyka, argumenty rzeczowe bledną na tle personalnych szturchnięć, a racje moralne przegrywają z liczbą fanów. Co gorsza, przed nami mniej znośne pory roku z wirusem w roli głównej.
Autor hybrydowy
Kiedyś to były wielkie debaty, chciałoby się powiedzieć, i kultura rozmowy zamiast pyskówki. Co jest rzecz jasna przesadą, choć nie ulega wątpliwości, że internet pewne wypowiedzi i poglądy szybciej dystrybuuje, łatwiej je kolportuje, a przede wszystkim nic w nim nie ginie. W pewnym sensie to, co wystukane na klawiaturze czy smartfonie, wcale nie trafia do sieci bezkarnie, jak się sądzi, lecz przeciwnie, chcąc nie chcąc, przykleja się do autora.