Fragment książki „Zbyt wiele i nigdy dość. Jak moja rodzina stworzyła najniebezpieczniejszego człowieka na świecie”
Trump Management, często nazywany przez Donalda „podrzędną firemką”, radził sobie całkiem nieźle. Między 1988 a 1993 rokiem Fred wypłacił sobie ponad 190 milionów dolarów, pozostawiając w bankach kolejne dziesiątki milionów. Trump Organization, firma prowadzona teoretycznie przez Donalda, miała jednak coraz większe kłopoty.
Zmuszony zadowalać się miesięcznym zasiłkiem, za który czteroosobowa rodzina mogłaby wygodnie żyć przez dziesięć lat, ale jednak zasiłkiem, i pozbawiony dalszej pomocy instytucji finansowych, które w końcu odmówiły mu kolejnych pożyczek, Donald był święcie przekonany, że wszystko, co go spotykało, było skutkiem sytuacji gospodarczej, złego traktowania ze strony banków i zwykłego pecha.
Nikt nie był wobec niego fair. Takie rozumowanie przemawiało do Freda, który również chował różne urazy i brał odpowiedzialność jedynie za sukcesy. Uchylanie się od odpowiedzialności i zrzucanie winy na innych było umiejętnością, którą przekazał Donaldowi ojciec. Choć wspierał go ogromnymi sumami, Fred nie mógł zapobiec porażkom syna, z pewnością jednak mógł znaleźć kozła ofiarnego. Jak zawsze, gdy musiał sobie radzić z konsekwencjami własnych błędów i nietrafnych ocen, czego przykładem było obwinianie Freddy’ego za klęskę projektu Steeplechase. Donald zdawał sobie sprawę z tego, że przyjmowanie odpowiedzialności za porażkę, a tym samym uznawanie jej, nie budziło podziwu Freda. Widział, dokąd takie postępowanie zaprowadziło Freddy’ego.
Bardzo możliwe, że pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych Fred nie zdawał sobie sprawy ze skali nieudolności Donalda. Nic nie skłoniłoby go do uznania ułomności syna, któremu powierzył przyszłość swojego imperium i dla którego poświęcił Freddy’ego. Znacznie łatwiej przyszło mu przekonać samego siebie, że talenty Donalda marnują się w zaściankowej rzeczywistości Brooklynu – musiał po prostu wypłynąć na szersze wody, by pokazać, na co go stać.
Gdy hotel Commodore powoli ulegał przemianie w Grand Hyatt, Fred był tak zachwycony sprawnością, z jaką Donald dopuszczał się różnych manipulacji i krętactw, byle tylko osiągnąć swoje cele, że praktycznie zapomniał, jak istotne były w tym procesie jego własne koneksje, wiedza i umiejętności. Bez nich ani Hyatt, ani Trump Tower nigdy by nie powstały. Nawet jemu musiało zamącić w głowie medialne zamieszanie, jakie Donald stworzył wokół tych dwóch projektów, które w innych okolicznościach zostałyby uznane za jedne z wielu typowych przedsięwzięć.
Fred od samego początku wiedział, jaką grę prowadzi Donald, bo sam go tego nauczył. Manipulacje, kłamstwa, oszustwa – w oczach Freda były to całkiem normalne praktyki biznesowe. Najskuteczniejszą taktyką, zarówno w przypadku ojca, jak i syna, była biznesowa wersja gry w trzy kubki. Kiedy Fred realizował kolejne projekty i umacniał swój status „powojennego mistrza budowlanego”, jednocześnie napełniał kabzę pieniędzmi podatników, spijając śmietankę i dopuszczając się podobno tylu oszustw podatkowych, że czworo spośród jego dzieci mogło z tego korzystać jeszcze przez długie dziesięciolecia. Podczas gdy plebs skupiał się na pieprznych szczegółach życia Donalda opisywanych z lubością przez tabloidy, mój wuj budował wizerunek człowieka sukcesu oparty w rzeczywistości na niespłacanych pożyczkach, nietrafionych inwestycjach i błędnej ocenie sytuacji. Różnica między nimi polegała na tym, że Fred pomimo swych oszustw i nieprawości prowadził solidną, przynoszącą zyski firmę. Tymczasem Donald dysponował jedynie umiejętnością manipulowania i pieniędzmi ojca, którymi podbudowywał stworzoną przez siebie iluzję.
Gdy Donald przeniósł swoją działalność do Atlantic City, nie dało się już dłużej ukryć, że nie nadaje się nie tylko do codziennego zarządzania kilkudziesięcioma kamienicami czynszowymi w zewnętrznych dzielnicach NY, ale i do jakiejkolwiek działalności biznesowej – nawet takiej, która wydawała się dopasowana do jego umiejętności autoreklamy i wyolbrzymiania własnej wartości oraz zamiłowania do blichtru.
Gdy Fred wychwalał błyskotliwość Donalda i twierdził, że sukcesy jego syna dalece przerosły jego własne osiągnięcia, musiał wiedzieć, że nie ma w tym ani krzty prawdy. Był zbyt inteligentny i zbyt dobrze potrafił liczyć, by tego nie wiedzieć. Jednak to, że Fred nadal wspierał Donalda, choć zdrowy rozsądek nakazywał coś innego, sugeruje, że chodziło tu o coś jeszcze.
Fred zaprzeczał rzeczywistości. Nie chciał wiedzieć, co się działo w Atlantic City. Już wcześniej pokazał, że jest odporny na fakty, które nie pasują do jego wizji, obwiniał więc banki, sytuację gospodarczą i branżę hazardową równie krzykliwie jak jego syn. Fred tak głęboko zabrnął w świat wyimaginowanych sukcesów Donalda, że ich losy nierozerwalnie się ze sobą splotły. Stawienie czoła rzeczywistości oznaczałoby uznanie własnej odpowiedzialności, czego Fred nigdy by nie zrobił. Poszedł na całość i choć każdy rozsądny człowiek wycofałby się w tym momencie z gry, on gotów był raczej podwoić stawkę.
Rozgłos otaczający Donalda był na tyle duży, by zawrócić Fredowi w głowie. Z kolei dzięki bankom, które ojciec i syn tak ochoczo szkalowali, ogromne problemy finansowe ostatecznie nie wpłynęły na styl życia Donalda. W dodatku nie zdiagnozowana jeszcze, lecz postępująca choroba Alzheimera zaczęła powoli odciskać piętno na biznesowej aktywności Freda. Od dawna skłonny był przypisywać swemu najgorszemu synowi to, co najlepsze, z czasem coraz łatwiej przychodziło mu mylić fałszywy wizerunek Donalda z rzeczywistością.
Donald mógł w tej sytuacji wyciągnąć tylko jedną naukę. Jeszcze bardziej umacniał się w dotychczasowych przekonaniach: bez względu na to, co się wydarzy, bez względu na to, ile pozostawi za sobą zniszczeń, jemu nic się nie stanie. Świadomość, że nawet jeśli zawiedziesz, ktoś tak czy inaczej wyciągnie cię z kłopotów, odbiera znaczenie wypadkom, które prowadzą do katastrofy. Ogłoś wszem wobec, że porażka jest w istocie wielkim zwycięstwem, a bezwstydna hucpa sprawi, że ludzie w to uwierzą.
Takie podejście sprawiało, że Donald nigdy się nie zmienił. Nawet gdyby był do takiej zmiany zdolny, po prostu nie musiał tego robić. To też pozwalało mu popełniać kolejne błędy i prowokować kolejne katastrofy o coraz poważniejszych konsekwencjach, które w końcu dotknęły nas wszystkich.
Gdy jego długi rosły z dnia na dzień, a klęska goniła klęskę, Donald przekonał się po raz pierwszy w życiu, że jego możliwości są ograniczone i że nie zawsze uda mu się wybrnąć z problemów umiejętną prośbą lub groźbą. Jako że miał już spore doświadczenie w wyszukiwaniu drogi ucieczki, prawdopodobnie obmyślił plan, który za cenę oszukania ojca pozwoliłby mu okraść rodzeństwo z ogromnych pieniędzy. Skontaktował się potajemnie z dwoma spośród najstarszych stażem pracowników mojego dziadka, prawnikiem Irwinem Durbenem i księgowym Jackiem Mitnickiem. Zlecił im przygotowanie aneksu do testamentu dziadka, zgodnie z którym po śmierci Freda Donald miałby całkowitą kontrolę nad majątkiem, w tym nad imperium i wszystkimi akcjami. Oznaczało to, że Maryanne, Elizabeth i Robert byliby zdani na łaskę i niełaskę Donalda, który musiałby zatwierdzić każdą, najmniejszą nawet transakcję finansową, którą zamierzaliby zrobić.
Gam opowiadała później Maryanne, że gdy Irwin i Jack przyszli do „Domu”, by zdobyć podpis Freda, przedstawiali ten dokument tak, jakby to właśnie Fred był jego pomysłodawcą. Dziadek, który tego dnia miał nieco lepszy niż zazwyczaj kontakt z rzeczywistością, wyczuł jakiś podstęp, choć nie potrafił określić, na czym miałby polegać. Gniewnym tonem odmówił podpisania dokumentu. Gdy Jack i Irwin wyszli, Fred podzielił się swymi podejrzeniami z żoną. Babcia natychmiast zadzwoniła do najstarszej córki, by opowiedzieć, co zaszło.
– Po prostu brzydko to ojcu pachniało – podsumowała.
Maryanne jako prokurator miała ograniczoną wiedzę w dziedzinie funduszy i posiadłości. Poprosiła męża, Johna Barry’ego, znanego i szanowanego prawnika w New Jersey, by polecił kogoś, kto mógłby pomóc. John poprosił jednego ze swoich współpracowników, by przyjrzał się sprawie. Wkrótce zdemaskowano
intrygę Donalda. W rezultacie cały testament mojego dziadka
został napisany na nowo i zastąpił ten, który sporządzono
w 1984 roku, a jego wykonawcami mieli być Maryanne, Donald i Robert. Wprowadzono też dodatkowo nową regułę: cokolwiek Fred dawał Donaldowi, musiał też dać o takiej samej wartości pozostałej trójce dzieci.
Wiele lat później Maryanne powiedziała:
– Zostalibyśmy bez grosza. Elizabeth musiałaby żebrać na ulicy. My musielibyśmy błagać Donalda o pozwolenie, gdybyśmy chcieli sobie kupić kawę.
Tylko „czysty przypadek” sprawił, że nie doszło do oszustwa. Mimo to rodzeństwo wciąż spotykało się w święta, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego.
Próba przejęcia przez Donalda majątku Freda była logiczną konsekwencją postępowania mojego dziadka, który pozwolił synowi uwierzyć, że tylko on się liczy. Donald zawsze dostawał więcej niż inni. To w niego inwestowano. To on został wywyższony, ze szkodą dla Maryanne, Elizabeth i Roberta i kosztem Freddy’ego. Zdaniem Donalda pomyślność i reputacja całej rodziny spoczywały na jego barkach. W związku z tym można zrozumieć, dlaczego w końcu uznał, że zasługuje nie tylko na więcej, niż wynikałoby to z testamentu, ale na wszystko.
Mary L. Trump, „Zbyt wiele i nigdy dość. Jak moja rodzina stworzyła najniebezpieczniejszego człowieka na świecie”, tłum. Janusz Ochab, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2020, s. 196-201
Książkę mogą Państwo zamówić pod tym adresem.
Materiał płatny Wydawnictwa Agora.