Zamiast kwiatów na grób Marii Janion
Maria Janion: erudytka, wizjonerka, nauczycielka
Wiadomość o śmierci Marii Janion zastała mnie na Lesbos. Profesor od dawna istniała dla mnie raczej w wieczności, na prawach nieśmiertelnego klasyka, dlatego wydawało mi się, że nie może umrzeć. Jej śmierć była tak dziwna, jak dla niej dziwne były wakacje. Nie znała takiego słowa. Jednak śmierć, notoryczna ironistka, w końcu wysłała ją na odpoczynek wieczny. Południe znała, co prawda nie z autopsji, ale to jej nie przeszkadzało – należała do osób, które bardziej wierzą książkom niż zmysłom. Grecja była dla niej sceną pierwotną europejskiego tragizmu, zapisaną w „Królu Edypie”, a śródziemnomorskie słońce niosło za sobą szaleństwo i śmierć. Dlatego w rozmowie ze Zbigniewem Benedyktowiczem i Czesławem Robotyckim wyznała kiedyś: „Przejmuje mnie groza Południa”.
Na wyspie Safony pomyślałam o jej szkicu „Fragmenty dyskursu miłosnego z Kobiet i ducha inności”. Interpretowała w nim powieść Nicole Müller „Bo to jest w miłości najstraszniejsze”, wydaną w 1996 r. w przekładzie Alicji Buras – o żałobie kobiety po miłości do innej kobiety. Poświęciła tej książce seminarium, na którym w obecności autorki interpretowała jej dzieło jak historyczka literatury: w kontekście współczesnej prozy szwajcarskiej i w dialogu z tradycją europejską, zwłaszcza z Rolandem Barthes’em i romantyzmem. Müller słuchała oszołomiona: nikt jeszcze tak jej nie czytał; nie przypuszczała, że jej książka ma tyle warstw.
Nie wolno emigrować
Właśnie taka była Janion: fenomenalna erudytka i szczodra wizjonerka, która umiała zobaczyć w człowieku więcej, niż on sam w sobie widział. Było tajemnicą poliszynela, że z tym optymizmem co do potencjału najczęściej przestrzela – nie miała dobrej ręki do ludzi. Wierzyła jednak, że lepiej kogoś przecenić, niż nie docenić, bo taki przeceniony człowiek może czasem zaskoczyć i przejść samego siebie – dogonić swój obraz w jej oczach.