18 sierpnia niespodziewanie zmarł w Paryżu Wojtek Karpiński. Miał 77 lat. Zaliczałem go do grona bliskich przyjaciół i chciałbym poświęcić mu kilka słów, by uzmysłowić, jak wyjątkową był postacią. I wyjaśnić, jak to jest możliwe, że bycie szlachetnym, prawym i wybitnym nie musi się przekładać na bycie znanym i ogólnie cenionym. Wojtek nie był w Polsce rozpoznawalny poza wąskim gronem wybitnych intelektualistów z jego własnych kręgów. Na przykład recenzja jego ostatniej książki, opublikowana na stronach „Dwutygodnika” tuż po Wojtka śmierci, zaczyna się stwierdzeniem: „Trzy lata temu nie potrafiłbym wymienić tytułu żadnej jego książki”.
Pisarz na emigracji
Ostatnie 40 lat życia Wojtek spędził na emigracji. Wprowadzenie stanu wojennego zastało go w Stanach Zjednoczonych. Gdy – omyłkowo – jego nazwisko znalazło się na opublikowanej liście internowanych, nie miał czego w Polsce szukać. Zamiast tego zdecydował się zeznawać przed Komisją Spraw Zagranicznych Senatu USA na posiedzeniu w sprawie represji w Polsce. Do Paryża przeniósł się w 1982 r., gdzie podjął pracę w Centre National de la Recherche Scientifique (CNRS), czyli francuskim PAN. Pracował tam do emerytury w 2008 r.
Mimo że biegle władał angielskim, francuskim, włoskim i niemieckim, nigdy nie podjął wysiłku, by zaaklimatyzować się jako emigrant. Do końca życia utrzymywał kontakty głównie z Polakami mieszkającymi w Paryżu i Warszawie. Mentalnie Polski nigdy nie opuścił i poświęcił jej większość twórczości. Do pracy w CNRS nie chodził, raz na rok pisał sprawozdanie naukowe, a praktycznie wszystkie wymienione pozycje były napisane w języku polskim. Parę razu mu to wytknięto, ale uznał to za mało istotne, choć jedną z konsekwencji takiej postawy było to, że nigdy nie awansował.