O tym, że Christopher Nolan lubi filmy o Jamesie Bondzie, można było naocznie się przekonać, oglądając jego fantastyczny thriller „Incepcja”. Oto złodzieje dokonują niemożliwego skoku – w podświadomość ofiary, zgłębiając się w krainę snu. Jeden z sennych pejzaży, które przemierzają, jest wyjęty wprost z filmów o 007, a dokładniej – „W służbie jej królewskiej mości”, jedynego z serii, w którym w rolę brytyjskiego agenta wcielił się George Lazenby.
Najnowszy film Nolana pod palindromowym tytułem „Tenet” to już klasyczne kino szpiegowskie. Klasyczne, gdyby nie liczyć wątku science fiction. Elementy fantastyki naukowej wprawdzie często pojawiają się w serii o agencie 007, ale pełnią raczej funkcję dekoracyjną, jak kosmiczna bitwa na lasery w „Moonrakerze” czy niewidzialny samochód ze „Śmierć nadejdzie jutro”.
Nolan bez bagażu Jamesa Bonda
„Tenet” to przede wszystkim Bond bez bagażu Bonda. Idąc na film o agencie jej królewskiej mości, widzowie odbierają pakiet znanych elementów. James musi przespacerować się przed lufą pistoletu, przedstawić („Bond, James Bond”), zamówić „wódkę martini” (wiadomo, jaką). Gdy w restartujących nieco postać agenta filmach z Danielem Craigiem twórcy zaczynali pogrywać tymi elementami (by ukazać proces wykuwania się ikony), niektórzy fani i krytycy kręcili nosami.
Ale bagaż Bonda to coś więcej – to historia bohatera z innych czasów i wyznającego wartości, które dziś są nie do przyjęcia. Sposób, w jaki rozgrywano np. problematyczny seksizm 007, jest doskonałą ilustracją, jakie strategie przyjmował mainstream. „GoldenEye” z 1995 r. wziął wszystko w ironiczny nawias zgodnie z ówczesnym duchem postmodernizmu – Judi Dench w roli M, nowej szefowej, nazywa go „seksistowskim, mizoginistycznym dinozaurem, reliktem zimnej wojny”. Pierce Brosnan ze swoim chłopięcym urokiem przyjmuje połajankę – i już możemy dalej się bawić, bo przecież przyszliśmy oglądać ten zimnowojenny, seksistowski relikt. Kobieta na stanowisku niczego nie zmieniła; chociaż w serii pojawiły się elementy „girl power”, jak Jinx, kompetentna agentka grana przez Halle Berry.
Czytaj też: Czarnoskóra agentka 007? Za wcześnie na entuzjazm
007 bez imienia i nazwiska
Przemeblowanie rozpoczęte przez „Casino Royale” mogło przynieść zmiany, ale okazało się wierną ekranizacją powieści. Bagaż Bonda, zamiast się zmniejszyć, jeszcze spuchł, gdy po chłodno przyjętym „Quantum of Solace” przyszedł „Skyfall” – film związany z obchodami 50-lecia serii był nostalgiczną bombą, która postawiła agenta na piedestale, stał się postacią, dookoła której wszystko się kręci, co do maksimum doprowadziła kolejna odsłona: „Spectre”. Najnowszy film, „Nie czas umierać”, którego premierę odroczono z powodu pandemii Covid-19, będzie jego bezpośrednią kontynuacją.
Tymczasem Nolan zdaje się wracać do czasów, gdy o agencie 007 wiedzieliśmy tylko, jak się nazywa. Ba, główny protagonista „Tenet” (John David Washington, syn Denzela) nie ma nawet imienia i nazwiska, wiemy o nim tyle, że był agentem CIA. Film podąża schematem szpiegowskiego kina akcji – sekwencja otwierająca (rzecz charakterystyczna nie tylko dla Bondów, ale i filmów Nolana), a następnie wprowadzenie do misji (zagrożony oczywiście jest świat) i śledztwo wymagające skakania po kontynentach.
Podkast „Polityki”: „Tenet”, czyli temat tygodnia
Gdyby nie to science fiction
Wszystko byłoby normalnie, gdyby nie to science fiction. Podobnie jak w „Incepcji” i tu Nolan bawi się postrzeganiem rzeczywistości, do której wprowadzono nieprzystający element fantastyczny. Tam trzeba było sobie radzić z myśleniem o zagnieżdżonych światach, które wpływały na swoją grawitację i poczucie czasu, tu widzom przyjdzie przetestować swoją umiejętność myślenia w czterech wymiarach.
Nolanowi udało się zrobić coś nowego w tak zgranym gatunku jak podróże w czasie – coś, co możliwe jest do pokazania jedynie w kinie; to coś, czego nie trzeba rozumieć, to trzeba poczuć, tak jak czujemy prawo Archimedesa, zanurzając się w wannie. Widzowie po seansie dzielą się na skołowanych, nerdów rysujących wykresy i zachwyconych przedziwnym doznaniem. Podobnie ponad dwie dekady temu był odbierany „Matrix” – jedni nic nie kumali, inni pisali elaboraty, a jeszcze inni chcieli biegać po ścianach. Oto Bond bez obowiązku bycia Bondem – maszyna niszcząca świat z serii o 007 nie mogłaby być aż tak wydumana.
Kolejna – zamierzona czy przypadkowa? – polemika z serią o brytyjskim agencie to sposób, w jaki protagonista „Tenet” traktuje kobiety. W schemacie 007 są zwykle dwie „dziewczyny Bonda”: jedna, którą James uwodzi lub wykorzystuje, aby zbliżyć się do celu misji – i która przez to ginie. I druga, która towarzyszy mu do końca filmu, by dopełnić szczęśliwego zakończenia. Postacie kobiece w „Tenet” to zestaw, który teoretycznie powinien zaspokoić krytykę z pozycji feministycznych – jest tu naukowczyni, komandoska czy głowa przestępczego syndykatu (w tej roli słynna hinduska aktorka Dimple Kapadia)... Cóż z tego, skoro pojawiają się jedynie epizodycznie? Główną rolę kobiecą gra Elizabeth Debicki, która znajduje się na pozycji „dziewczyny Bonda nr 1” – protagonista próbuje dzięki niej zbliżyć się do jej męża, rosyjskiego mafiosa. Jak to się skończy, można przewidzieć, wspominając „Jutro nie umiera nigdy” i Paris Carver graną przez Teri Hatcher.
Ale tu właśnie „Tenet” ucieka od bondowskich schematów. Nolan polemizuje również z samym sobą, pokazując małżeństwo, w którym kontrolę nad kobietą ma mężczyzna szantażysta. Jeszcze w „Incepcji”, ukazując uwikłaną w przemocowy układ parę, prezentował męża z nadmierną sympatią i oferował odkupienie, a tu twardo stoi po stronie żony, która nie jest „silną postacią kobiecą”; nie w takim sensie, do jakiego przyzwyczaiły komiksowe heroiny.
Czytaj też: Nolan. Najważniejszy reżyser naszych czasów?
Superman powinien być czarny
Jest wreszcie „Tenet” odpowiedzią na postulat czarnego 007. Idea, która z jakiegoś powodu denerwuje konserwatystów – na myśl, że Bonda miałby zagrać np. Idrys Elba, dostają białej gorączki. Tymczasem to powinno ich bardzo cieszyć – znaczyłoby przecież, że mniejszości nie mają żadnych problemów i jeśli chcą, mogą żyć jak oni; ten cały ruch Black Lives Matter to histeria, „wszystkie życia są ważne”. Trochę tu sobie kpię; tak prosta – pozbawiona bagażu – podmiana odgrywa ważną rolę, pokazując nie tyle rzeczywistość, ile utopię, do której powinniśmy dążyć.
Protagonista „Tenet” Bondem nie jest i być może ma to związek z jego afroamerykańskim pochodzeniem. 007 wszystko, co czynił, czynił dla „jej królewskiej mości”, czasem dając się ponieść osobistym emocjom; nie posądzałbym go raczej o empatię czy ludzką przyzwoitość. A to rzeczy, które od pierwszych scen zdają się napędzać protagonistę „Tenet”. Ma on w sobie coś z superbohatera, który ratuje świat, bo ktoś to musi zrobić. Spotkałem się ostatnio z ciekawą wypowiedzią: Superman, nie żadna alternatywna wersja, ale Clark Kent powinien być czarny.
„Johathan i Martha Kent powinni być czarnymi z Południa. (…) Dużą częścią podróży Clarka z dzieciństwa do dorosłości jest nauczenie się dbania o ludzkość, nawet jeśli nie musi tego robić. Dorasta do wiary, że ludzie są warci ochrony, a nie zniszczenia czy zniewolenia przez jego boskie moce. Jego historia byłaby znacznie ciekawsza, gdyby musiał robić to w kraju zaprojektowanym przeciwko ludziom wyglądającym jak on i jego przybrani rodzice” – przekonuje w tiktokowym filmiku użytkownik @chinforshort. Może protagonista „Tenet” też musiał nauczyć się ratowania ludzi, którzy wcale na to nie zasługują?
Czytaj też: Czym zachwyca „Dunkierka” Nolana? Dźwiękiem!
Wyjdziemy poobijani, ale z nadzieją
Christopher Nolan nie zawsze dobrze wyczuwa Zeitgeist – kręcąc film „Mroczny rycerz powstaje”, przewidział wprawdzie, jak prawicowi politycy przejmą i zradykalizują osieroconych przez elity wykluczonych, ale w ogóle nie zrozumiał, dlaczego w Ameryce policjanci nie mogą być pozytywnymi bohaterami (być może to coś, czego nie rozumie wielu Europejczyków).
„Tenet” zdaje się bardziej akuratny – pandemia sprawiła, że czas przestał płynąć normalnie. Pogarsza się kondycja psychiczna ludzkości, wiadomo już, że wszyscy wyjdziemy z tego poobijani. Wielu ludzi przedawkowuje złe wiadomości, tracąc nadzieję i chęć do życia. „Tenet” – podobnie jak bardzo bliska mu gra „Death Stranding” Hideo Kojimy – idzie wbrew tym nastrojom. Nie dzięki naiwnej wierze, że kiedyś będzie lepiej, ale dzięki woli walki z nadciągającymi przeciwnościami. Ciekawe tylko, czy Nolan widzi jakąś inną strategię wyjścia niż pokazana w „Interstellar” ucieczka w kosmos.