Ciekawie się czyta Jamesa Baldwina w czasach Beyoncé. Niedawno wydane w Polsce „Zapiski syna tego kraju”, zbiór esejów pisanych przez dwudziestoparoletniego afroamerykańskiego autora na przełomie lat 40. i 50., to książka, która za sprawą osobistego tonu mocno zmienia perspektywę. Nie chodzi nawet o tabliczki „Nie obsługujemy Murzynów” na Harlemie wywołujące gwałtowną reakcję młodego człowieka („Roztrzaskanie czegoś jest chroniczną potrzebą getta” – pisze Baldwin), bo ten wątek znamy przecież nieźle z filmów, seriali, książek. Chodzi o wnioski, z jakich zwierza się Baldwin w najbardziej poruszającym, końcowym tekście tomu, „Obcy w wiosce”, gdy trafia do małej szwajcarskiej miejscowości, gdzie czarnoskórych nie widzieli. Dzieci biegają za nim, pokrzykując: „Murzyn! Murzyn!”. A on spogląda na odizolowanych od świata mieszkańców i konstatuje: „Największy analfabeta spośród nich jest spokrewniony w sposób, w jaki ja nie jestem z Dantem, Szekspirem, Michałem Aniołem, Ajschylosem, da Vincim, Rembrandtem i Racine’em; katedra w Chartres mówi do nich coś, czego nie może wyrzec w moją stronę, i podobnie będzie z nowojorskim Empire State Building, gdyby któremukolwiek z tutejszych przyszło go kiedyś zobaczyć. Z ich hymnów i tańców wywodzą się Beethoven i Bach”.
Czyta się to jednak ciekawie dlatego, że tak dużo się zmieniło przez ten czas, który upłynął od powstania eseju. Od momentu tej wizyty pisarza w Szwajcarii w 1951 r. odwrócił się cały bieg kultury.
Czarni na górze
Symbol tej zmiany to Beyoncé. Jej „Black Is King” („Czarny jest królem”), pokazywany od kilku tygodni przez sieć Disney+, to rodzaj długiego wideoklipu inspirowanego „Królem Lwem” i będącego apologią czarnej kultury i przybyszów z Afryki, którzy „byli piękni, zanim odkryto piękno”.