JAKUB DEMIAŃCZUK: – Premiera pani komiksu zbiega się w czasie z setną rocznicą Bitwy Warszawskiej, ale pani opowiada o wydarzeniach kilkanaście lat wcześniejszych, o udziale kobiet w walce o niepodległość. Kiedy po raz pierwszy usłyszała pani o dromaderkach?
MARTA FREJ: – Wszystko zaczęło się kilka lat temu, gdy z moim partnerem organizowaliśmy w Częstochowie Arterię, Festiwal Sztuki Współczesnej w Przestrzeni Publicznej, który miał odczarować miasto, wprowadzić w jego przestrzeń sztukę krytyczną, zaangażowaną społecznie. Sprawić, by Częstochowa nie była postrzegana wyłącznie jako przedpokój Jasnej Góry, ale odzyskała swoją historię i tożsamość. Poznaliśmy wtedy dr. Juliusza Sętowskiego z Ośrodka Dokumentacji Dziejów, wielkiego miłośnika i znawcę historii PPS i rewolucji 1905 r. na terenach Polski, a zwłaszcza w okolicach Częstochowy. To od niego po raz pierwszy usłyszałam o dromaderkach, kobietach, które przemycały broń, amunicję, bibułę w ultraniewygodnych sukniach i gorsetach, które po raz pierwszy okazały się do czegoś przydatne. Ta nazwa bardzo pobudziła moją wyobraźnię, a na dodatek to historia, która wpadła mi w ucho w odpowiednim czasie, bo to był moment, w którym zaczęłam się bliżej przyglądać korzeniom feminizmu, kobietom z pokolenia moich prababek, które wywalczyły nam wszystkim prawa wyborcze. „Dromaderki” są owocem tych poszukiwań.
Komiks był dla pani naturalnym medium do opowiedzenia tej historii?
Od niedawna pojawiają się w Polsce komiksy, zwłaszcza zagraniczne, skierowane do dziewczynek i młodych kobiet, cudownie pokazujące historyczne bohaterki w akcji, ryzykujące, walczące, gotowe do działania. Kiedy usłyszałam o dromaderkach, od razu zobaczyłam je jako postaci komiksowe. Wielką inspiracją były też pamiętniki Aleksandry Szczerbińskiej, późniejszej żony Józefa Piłsudskiego, która również zajmowała się przemytem broni.