Przywykliśmy już, że droga do sławy jest usłana cierniami. Radykalne zmiany na rynku kinowym i telewizyjnym, do których doszło przez ostatnie lata – głównie za sprawą platform streamingowych – całkowicie ją przekształciły. Niektóre jej odnogi prowadzą teraz do istnego aktorskiego czyśćca.
Dzisiaj między małym a dużym ekranem nie biegnie wyznaczona niegdyś grubą krechą granica. Nowicjusz może zrobić karierę z dnia na dzień dzięki przebojowi serialowemu i po pierwszym sezonie wyemigrować do Hollywood. Oczywiście kręcąc kolejne odcinki. Z drugiej strony gwiazdy o znanych nazwiskach przetykają głośne produkcje za grube miliony projektami realizowanymi na zlecenie prywatnego nadawcy. Kariera aktorska nie jest dzisiaj drogą jednokierunkową, a raczej autostradą. Przejście z serialu do kina to już niekoniecznie zawodowy awans; między jednym a drugim postawiono znak równości. Występu kogoś znanego w produkcyjniaku realizowanym na zlecenie Netflixa czy Amazonu nie rozpatruje się jako klęski czy nieodwracalnej degradacji. Chyba coraz rzadziej też mówi się o tym, że trzeba koniecznie spłacić frycowe, tułając się po poślednich filmach, nim zasmakuje się chwały.
Czytaj też: Hollywood w obiektywie Hollywood
Aktorzy, którzy spadli z piedestału
Otworem stoją rozmaite możliwości, a żadna nie przynosi ujmy. Ale wszystko to nie zaprzecza jednemu: istnieje jeszcze swoisty aktorski czyściec, gdzie trafiają ci, którzy spadli z piedestału. I są, jak się wydaje, na niego skazani, bo nie ma dla nich miejsca nigdzie indziej. Chodzi o tanie akcyjniaki przeznaczone najczęściej prosto na rynek płytowy albo do dystrybucji strumieniowej na żądanie. Kręcone są najczęściej po naszej stronie Europy, a czołowe platformy streamingowe nie mają z nimi nic wspólnego. Niektóre z nich nigdy nie trafiają do Polski albo przelatują niezauważone pod radarami.
A zdziwilibyśmy się, jakie nazwiska pojawiają się na okładkach płyt, które możemy znaleźć przypadkiem na sklepowej półce lub, częściej, na dnie kosza z przecenami. Nie chodzi jednak o podstarzałe gwiazdy kina akcji, na które skończył się popyt, jak Jean Claude Van Damme czy Steven Seagal. Oni dalej robią swoje. Nie chodzi też o Liama Neesona, który znakomicie się przebranżowił i po pięćdziesiątce wyrósł na ikonę filmu sensacyjnego. Ani o Nicolasa Cage’a, bo ten uczynił z aktorskiego szaleństwa atut i trafiają mu się perełki. I nawet nie o Brusa Willisa liczącego sobie, konsekwentnie, milion dolarów za dzień zdjęciowy. Chodzi o tych, którzy byli wielcy, ale zostali ofiarami bezdusznego Hollywood.
Czytaj też: Seagal, Norris, Van Damme. Wszyscy w służbie prawicy
Był sobie raz na zawsze amant?
Niegdyś magazyn „The Rolling Stone” wieszczył Johnowi Travolcie wielką przyszłość, stawiając go obok Jamesa Deana i Marilyn Monroe. Dzisiaj były gwiazdor kompletnie nie może się odnaleźć. Miewał już przestoje, bo kiedy w latach 80. zamienił plan filmowy na kokpit samolotu, koło nosa, nomen omen, przeleciały mu nie lada propozycje. Potem odkrył go na nowo Quentin Tarantino i pary starczyło na dobre 20 lat.
Lecz od dekady Travolta tuła się po marnych filmidłach, kręcąc po dwa, nawet trzy akcyjniaki rocznie. Przyjrzyjmy się niektórym tytułom: „Jestem zemstą”, „Ryzykowny układ”, „Szybki jak śmierć”. Ich wspólnym mianownikiem jest bylejakość. O ironio, bodaj jedynym godnym uwagi świeższym dokonaniem Travolty jest znakomite serialowe „American Crime Story”. Jego powrotem do wielkiej gry miał być „Gotti”, ale film okazał się porażką. Tak jak ubiegłoroczny „Fanatyk” wyreżyserowany przez samego Freda Dursta, lidera Limp Bizkit, kompletne kuriozum z koszmarną i skrajnie przerysowaną rolą Travolty. Przypadek ten jest symptomatyczny. Bo aktorskiemu upadkowi utalentowanego przecież artysty nie towarzyszył huk, a krępująca cisza.
Czytaj też: Raport Reduty, czyli żeby Netflix nas pokochał
Kiedyś gwiazdy, dziś grzeją ławę
Podobnie o dno zarył Antonio Banderas, bo przez jakiś czas wybierał kręcone gdzieś po bułgarskich studiach, boleśnie niskobudżetowe filmy akcji. Zdarzały mu się przy tym nieco lepsze filmy, ale „Ochroniarz” albo „Strzelaj i wiej” to okrutne szmiry. Chyba jednak ostatnio Banderasowi udało się odbić i wypłynąć na powierzchnię, bo zaliczył głośną rolę u Pedra Almodóvara i brawurowo zagrał Picassa, a teraz ma na oku spore budżety. Ale czy jest jeszcze nadzieja dla takiego Johna Cusacka? Nieźle mu wyszło ubiegłoroczne „Nigdy nie dorośniemy”, lecz rolę westernowego czarnego charakteru poprzedził występami w licznych akcyjniakach najgorszego sortu. Równie okropne, szeregowe sensacje kręcą też od dawna chociażby Mickey Rourke i Michael Madsen.
Bo Hollywood to kapryśna kochanka, nawet dla tych, którzy niegdyś pobudowali kariery na niewątpliwym talencie i charyzmie. Sięgając po świeżutkie przypadki, zastanawiający jest występ komika Kevina Jamesa w co prawda niezłej, ale jednak sztampowej, b-klasowej i sugestywnie brutalnej „Becky”, choć dla niego akurat może to być okazja do zróżnicowania komediowego portfolio. Co jednak z Russellem Crowe’em? Czy bodaj jedyna jako tako duża kinowa premiera tego tygodnia to dla niego szansa, czy raczej jaskółka wieszcząca rychły upadek? Bo przecież jego (nie taki zły) „Nieobliczalny” to nic innego jak typowy kaseciak, którego spodziewalibyśmy się znaleźć raczej gdzieś w kartonie na strychu wypełnionym starymi taśmami.
Zdaje się, że pokolenie aktorów około sześćdziesiątki, które zbudowało kariery przede wszystkim na „męskim” emploi i nie załapało się na streamingowy ekspres, może mieć problem z powrotem z akcyjnego czyśćca. Rzecz jasna żadna praca nie hańbi. I miejmy świadomość, że rzadko kiedy nasi bohaterowie sprzed lat zupełnie znikają. Nie bójmy się przejrzeć katalogu ulubionego serwisu, wychodząc poza pasek z polecanymi tytułami. A nuż podbijemy statystyki na tyle, że któryś powróci w glorii i chwale.
Czytaj też: Jaką płeć ma reżyser? W Hollywood rządzą mężczyźni