Gdy opadnie już kurz kampanii wyborczych, a wróg w postaci ideologii LGBT jako zużyta formuła odejdzie na wysypisko przestarzałych zagrożeń, które nie rezonują już dobrze w społeczeństwie, pojawi się konieczność wymyślenia kogoś nowego, kto może zagrażać i scalać lękiem narowiste, rozłażące się po kątach elektoraty. I ja dziś, korzystając z gościnnych łamów, chcę założyć się sama ze sobą, że wiem, w którą stronę wskazać może brudny palec obsługującego Maszynę Bezpieczeństwa Narracyjnego, poszukujący nośnej a strasznej opowieści do przekazania ludziom. Upieram się bowiem, że nowe fantastyczne zło, które w mniemaniu rządzących i ich kolegów zagrozi dobrostanowi Polek i Polaków, nadejdzie ze strony antynatalistów. Pomnicie moje słowa.
Człowiek piszący regularnie felietony, by sprostać rytmowi oddawania tekstów redakcjom, musi mieć w sobie, chcąc nie chcąc, coś w rodzaju radaru, na który łapie nieznaczące wiele dla innych sygnały idące z kosmosu zwanego społeczeństwem, jakieś przebłyski na horyzoncie publicznych zdarzeń, głosy zasłyszane gdzieś mimochodem, a składające się potem w jego głowie w obrazek godny (jego zdaniem) utrwalenia drukiem. I ja takie głosy, błyski i sygnały pomrukującej refleksji nad sensem płodzenia kolejnych dzieci zaczynam odczytywać coraz wyraźniej.
Najpierw rzecz jasna widzę je gdzieś w sferach zagranicznych, tam jakoś szybciej sprawy wychodzą na powierzchnię. W kolejnych tytułach prasowych zauważam interesujące teksty o kobietach, które decydują się nie mieć dzieci i które – a jakże – muszą się ze swych decyzji grubo tłumaczyć przed sanhedrynem złożonym z wyznawców Uświęconej Tradycji i Przedwiecznego Porządku. Czytam reportaż o Raphaelu Samuelu z Bombaju, który zrobił furorę na świecie, pozywając własnych rodziców do sądu za to, że powołali go na świat, na który się absolutnie nie pchał i skazali go na cierpienie, którego mógłby uniknąć, gdyby się wstrzymali ze swoją pochopną jego zdaniem decyzją.