Decyzja HBO Max o czasowym usunięciu jednego z najbardziej znanych filmów w dziejach sztuki z serwisu platformy streamingowej dlatego, że utrwala stereotypy rasowe i gloryfikuje niewolnictwo, wzbudziła konsternację. To godna pochwały reakcja środowiska, swego rodzaju gest solidarności po zabójstwie George’a Floyda, czy początek czegoś znacznie gorszego – cenzurowania treści, które nie spełniają współczesnych kryteriów poprawności?
„Przeminęło z wiatrem”, żadne arcydzieło
O wyrzucenie z katalogu „Przeminęło z wiatrem” przez należącą do Warner Bros. stację HBO poprosił John Ridley, scenarzysta „Zniewolonego. 12 Years a Slave”. W artykule opublikowanym w „LA Times” przypomniał to, co z niewiadomych powodów nie jest jeszcze oczywiste dla większości Amerykanów. Ten film, umieszczony na liście stu najwybitniejszych dzieł kultury przechowywanych w bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych jako trwałe dziedzictwo kraju, nagrodzony ośmioma Oscarami (plus dwa honorowe), uznawany za najbardziej kasowy przebój wszech czasów, jest czystą propagandą zakłamującą historię i romantyzującą okropności niewolnictwa. I już dawno powinien stracić status arcydzieła czy epopei narodowej. Podobnie jak inny, nakręcony w 1915 r. hollywoodzki klasyk „Narodziny narodu” D.W. Griffitha, wysławiający Ku Klux Klan jako tajną organizację, która uratowała Południe przed anarchią czarnej władzy.
W „Przeminęło z wiatrem” idea zniesienia niewolnictwa została przedstawiona jako katastrofa. Wiernie służący białym plantatorom Afroamerykanie to pobożna, niezdolna do samodzielnego życia grupa pozbawiona własnej podmiotowości, kochająca swoich panów i niepotrzebująca wcale wolności. Film kreśli konserwatywny i nostalgiczny wizerunek Południa jako ostoi cywilizacji, moralności i prawdziwych wartości. Niewolnicy na nic się nie skarżą, pracują radośnie, o zemście nawet nie myślą. A wojna secesyjna oraz abolicjoniści przynoszą wyłącznie chaos i deprawację.
Czytaj też: Nie przeminęło z wiatrem. Wojna secesyjna 150 lat później
Edukacja do szkół, widzowie do kin?
Odpowiedź na pytanie, dlaczego melodramat Victora Fleminga, George′a Cukora i Sama Wooda tak długo cieszył się niezasłużoną sławą, warto pozostawić badaczom popkultury, socjologom i znawcom historii Stanów Zjednoczonych. Chociaż sporo już przez te 80 lat dzielące nas od premiery zostało powiedziane. Owocem tej dyskusji jest m.in. „Django” Quentina Tarantino czy komediowy hit Rona Hutchinsona „Księżyc i magnolie”, wystawiany na deskach wielu teatrów, opisujący kulisy powstawania ekranizacji powieści Margaret Mitchell, która przyniosła producentom największe zyski w dziejach kina.
„Przeminęło z wiatrem” ma powrócić na platformę HBO Max pod warunkiem dołączenia do filmu rzetelnego wyjaśnienia na temat jego historycznego kontekstu, potępiającego kolonializm oraz szkodliwe, upokarzające Afroamerykanów stereotypy. Każde dzieło sztuki jest produktem swego czasu i z pewnością na tym skupi się owa debata naświetlająca etniczne i rasowe uprzedzenia, które niestety były (i chyba wciąż są) powszechne w społeczeństwie amerykańskim. Pytanie tylko, czy to wystarczy, by nastawienie się zmieniło. I czy nie lepiej skupić się na edukacji w szkołach, a krytyczną ocenę pozostawić samym widzom, licząc na ich inteligencję i wrażliwość?
Czytaj też: Lekcja czarnej historii. „Pięciu braci” Spike’a Lee
Relikty przeszłości. Cenzurować, znakować?
Dr Todd Boyd, specjalista od kultury masowej i wykładowca w szkole filmowej w Los Angeles, na łamach „Guardiana” zaproponował, by zamiast usuwać z przestrzeni publicznej stare filmy budzące z dzisiejszego punktu widzenia kontrowersje, opatrywać je stosownymi symbolami – jak w przypadku cyferek sugerujących właściwy (bezpieczny) wiek oglądającego. Dzieła przesiąknięte rasizmem miałyby np. literkę R. „W ten sposób nikt nie będzie mógł powiedzieć, że film został zakazany, ale każdy, kto zdecyduje się go obejrzeć, będzie przynajmniej potencjalnie musiał się zastanowić, co to znaczy konsumować z natury rasistowski materiał”.
Czytaj też: Ameryka protestuje. Biały Dom otoczony, Trump słabnie
Burza wokół tego jednego filmu jest tylko częścią nasilającego się obecnie dużo szerszego zjawiska. Najogólniej mówiąc, chodzi o to, co zrobić z reliktami przeszłości. Ze wstydliwą tradycją uwznioślającą i romantyzującą różne wątpliwe etycznie – z obecnego punktu widzenia – zachowania. Film ze względu na swój bezpośredni przekaz i łatwą dostępność jest czymś wyjątkowym. Kino to wpływowe medium. Najbardziej demokratyczne, nic więc dziwnego, że front przeniósł się na jej teren.
A co z pomnikami kultury, książkami, obrazami posądzanymi o fałszowanie historii, sprzyjanie groźnym ideologiom, nieposzanowanie mniejszości, homofobię, szerzenie głupoty, lubieżności, politycznej propagandy, popieranie bezmyślnego konsumpcjonizmu czy deprawowanie i demoralizowanie młodzieży? Jak się odnieść do świadectw haniebnie ukazujących Indian, traktujących ich jak podludzi albo zwierzynę łowną? Co z narracjami heroizującymi wojnę w Wietnamie? Jak się ustosunkować do dzieł jawnie dyskryminujących kobiety albo poszczególne nacje? Też dodawać plansze, znakować?
Czytaj też: Runął jeden pomnik. Co zrobić z całą brudną historią imperium?
Polska wie, czym się kończy usuwanie dzieł
Nie tylko amerykańska popkultura i Hollywood, oskarżane i pociągane teraz do odpowiedzialności, mają z tym kłopot. Przenosząc to na grunt polski, my też się mamy nad czym zastanawiać. Prawica najchętniej spaliłaby takie wyczyny komunistycznej propagandy jak serial „Czterej pancerni i pies” (o zburzeniu Pałacu Kultury chwilowo przestano mówić). Do czego może doprowadzić ideologiczna zajadłość, świadczy choćby próba opatrzenia politycznym komentarzem „Idy” (wbrew woli reżysera Pawła Pawlikowskiego). Efektem narzucania nowej, „zwycięskiej” wizji jest wysyp zakłamanych, patriotycznych produkcji.
Jak to się ma do wolności słowa? Wiadomo, że historię zawsze piszą zwycięzcy. Niestety, burzenie i usuwanie niewygodnych dzieł nigdy niczego dobrego nie przynosi. A już na pewno nie wymazuje błędów historii. W zupełnie innym kontekście przestrzegał przed tym Zbigniew Herbert w „Barbarzyńcy w ogrodzie”. Pora wyciągnąć z tego lekcję.
Czytaj też: O co tyle hałasu wokół „Idy”?