W piątek, 29 maja zadzwoniła do mnie poetka Urszula Kozioł. – To był prawdziwy pisarz – powiedziała, poruszona wiadomością o jego śmierci. Wszystko w nim było pisarskie. Jeszcze niedawno widywało się go w kapeluszu panama spacerującego po Śródmieściu Warszawy. Jego była Wisła i Kraków, i Warszawa, którą też umieścił w powieściach, razem z szewcem i pralnią z ulicy Hożej. Siadywał w dawnej Green Coffee na Marszałkowskiej, miał swoje trasy – przede wszystkim do sklepu Fajka na Kruczej, gdzie kupował laski.
Tak jak był Pilch warszawski, tak wcześniej był ten krakowski. Opisywał swoje trasy do „Tygodnika Powszechnego” i siedzenia w Rynku. Wychodził z założenia, że bycie pisarzem to również kreacja, więc dbał o swój wizerunek i pisarski sztafaż: białe koszule, dżinsy, kapelusze i właśnie laska w ostatnich latach. Notesy w linie z finezyjnymi okładkami.
Pilchowatość
Wyznawał kult pierwszego zdania – przeglądał wybrednie książki w księgarni, sprawdzając, czy zachęca go początek. Dbał też o „pilchowatość” języka, stworzył swoje charakterystyczne zwroty: kiedy słyszało się „w sensie ścisłym”, od razu było wiadomo, że to Pilch. Albo „dociskać pedał (szczerości, patosu, śmiechu) do dechy” – co zresztą uwielbiał robić. Ile to razy opisywał życie pisarskie jako źródło męki i rozkoszy (częściej męki), na przykład opisy samotności pisarza po spotkaniu autorskim w „Moim pierwszym samobójstwie”. A jedno z najlepszych pierwszych zdań w polskiej literaturze otwiera tom „Bezpowrotnie utraconej leworęczności”: „Z duszą na ramieniu przystępuję do bezceremonialnego opisywania moich bliźnich, z duszą na ramieniu i mózgiem w popłochu, bo wiem mało”.