Lata nie będzie. Przynajmniej takiego, jakie znamy. Wiemy już, że największe masowe imprezy tych wakacji zostały odwołane lub przełożone na jesień. Wiekowe brytyjskie Glastonbury podjęło taką decyzję jeszcze w marcu, niewiele młodsze duńskie Roskilde trzy tygodnie później, gdy tylko tamtejszy rząd ogłosił, że masowych zgromadzeń nie będzie do końca sierpnia (podobne decyzje podjęto m.in. w Irlandii i Holandii, w Niemczech graniczna data zakazu to obecnie 31 lipca). W Polsce odwołano tegoroczny Orange Warsaw Festival, gdyński Open’er, płocki Audioriver i białostocki Halfway, a Tauron Nowa Muzyka przeniesiono na koniec sierpnia. Pozostałe prawdopodobnie wydadzą oświadczenia do momentu, gdy ukaże się ten numer POLITYKI. Niektórzy proponują formułę wirtualną (na taką zdecydował się kostrzyński Pol’and’Rock, a także Krakowski Festiwal Filmowy) albo jeszcze czekają – bo u nas podobnych, jasnych wytycznych brak. Odpowiedzialność została niejako przerzucona na organizatorów.
Zamiast wytycznych cały artystyczno-rozrywkowy sektor usłyszał komentarz premiera Mateusza Morawieckiego, który w ramowym planie odmrażania kraju uwzględnił kina i teatry, ale pominął imprezy masowe, zauważając, że brak dużych imprez i koncertów „nie nakłada dużych restrykcji na gospodarkę”. Część branży mogła się na takie sformułowanie obrazić, a część zdziwić – bo przecież wielkość rynku samych tylko muzycznych festiwali trudno dziś w ogóle oszacować. Spróbował to zrobić w warunkach globalnych Festicket, sprzedający pakiety wyjazdowe na festiwale – w 2016 r. przyjął wartość 2,3 mld dol., z zapowiedzią podwojenia tej sumy w 2020 r. Dziś serwis na bieżąco liczy co innego – odwołania i straty.
Ostatni do wybudzenia
Branżą imprez masowych podczas pandemii rządzi zasada FILO, czyli „first in, last out” – jak rozszyfrowuje ten skrót Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu, organizator Orange Warsaw Festival, gdyńskiego Open’era i Kraków Live Festival.