ANNA TATARSKA: – Zacznijmy klasycznie: co nowego czeka nas w świecie „Westworld”? Po masakrze wieńczącej drugi sezon znowu nie jestem pewna, kto jest kim…
TESSA THOMPSON: – Trzeci sezon to dla nas nowe otwarcie – zmienia się sceneria, ale też obsada. Dołączyło do nas wiele nowych twarzy, więc miałam poczucie, że dopiero ten projekt zaczynamy. „Westworld” od początku stawiał pytanie o to, co to znaczy być człowiekiem. Ale teraz, kiedy nasze androidy wyszły do świata ludzi, to pytanie zyskuje nowy wymiar. Widz długo nie może być pewny, kto kryje się we wnętrzu ciała mojej bohaterki. Aktor rzadko dostaje szansę grania tej samej postaci w różnych wariantach, bo zmiana osobowości to co innego niż np. dojrzewanie. Wygrywanie takich subtelności to naprawdę świetna zabawa. Kręciło mnie to mylenie tropów. Lubię się droczyć z widzami.
Czytaj też: Czy warto ponownie obejrzeć „Westworld”?
Popkultura coraz chętniej podejmuje tropy filozoficzne. „Westworld”, podobnie jak choćby „Black Mirror”, jest interpretowany jako dystopijne sci-fi, które mierzy się ze współczesnymi dylematami.
Budujemy serialowy świat w oparciu o to, jaki świat jest, ale chcemy też mówić o tym, jaki mógłby, powinien być. Żyjemy w świecie, który przypomina połączenie newsroomu z Dzikim Zachodem. Globalna wartość danych właśnie przekroczyła rynkową wartość ropy, szaleństwo. Trudno zrozumieć, co to właściwie oznacza, bo przecież dane to byt abstrakcyjny. Ale w takich czasach przyszło nam żyć. Nasz serial jest rozrywkowy, atrakcyjny i angażujący, ale jednocześnie podejmuje tematy, które powracają w myślach nas wszystkich. Mówimy o utracie prywatności, zastanawiamy się też, czy człowiek ma jeszcze wolną wolę, czy to już algorytmy, do których się tak przyzwyczailiśmy, w pełni determinują to, jak się poruszamy i funkcjonujemy.
Czytaj też: Kulturą masową rządzą algorytmy
W serialu gra pani niezwykle mocną postać, kobietę na szczytach władzy. Charlotte Hale ma swoje problemy, ale seksizm nie jest jednym z nich, całkiem inaczej niż w realnym świecie.
Wracam myślami do castingu i rozmów z Lisą Joy [współtwórczyni, scenarzystka i showrunnerka „Westworld”]. Moja postać ma ogromną władzę. Osiągnęła niekwestionowany sukces, co więcej, kierowniczego stanowiska w korporacji nie zawdzięcza mężczyznom, doszła do niego sama. Bardzo ciekawa wydała się nam szansa przyjrzenia się wizji władzy. Odrzuciłyśmy wszelkie obecne uprzedzenia i po prostu założyłyśmy, że kiedyś władzę będzie mogła uosabiać młoda, czarna kobieta i że nie będzie to przedmiotem dyskusji, a przezroczystością. Ciekawy zwrot nastąpił, kiedy zaczęłam promować serial. Bardzo wielu dziennikarzy, głównie mężczyzn, zaczęło zwracać na to uwagę. Nie mogli pojąć, jak ktoś tak młody jak Charlotte może zajmować tak wysoką pozycję. Oburzało ich też jej zachowanie: no bo kto to widział, żeby jedna z szefowych wielkiej korporacji była tak pyskata, bezkompromisowa, obcesowa? Jestem niemal na sto procent pewna, że gdyby postać była mężczyzną, nie zwróciłoby to niczyjej uwagi.
Czytaj też: Seksizm na dużym ekranie
Pięć z ośmiu odcinków serii wyreżyserowały kobiety. To wisienka na tym zbudowanym z mocnych, niezależnych bohaterek torcie. Wspieranie kobiet za kamerą to jeden z postulatów współtworzonej przez panią inicjatywy „4% challenge”.
Żyjemy w czasach, w których przewracamy do góry nogami zastane systemy. To nie jest coś, co się dzieje przypadkiem. To coś, co się wprowadza, tak samo jak odgórnie wprowadza się lepsze praktyki bezpieczeństwa na planie. Jest z nami przez cały czas koordynator intymności, czuwający nad scenami seksu, ale i pomagający aktorkom, które jak ja grają z małym dzieckiem. Dzięki niemu wiem, że w trudnych scenach między mną a moim filmowym synem obie strony są zadbane i spokojne. Inkluzywność też nie jest dziełem przypadku czy efektem ubocznym, trzeba aktywnie działać, by stała się rzeczywistością. Dlatego właśnie inicjatywy takie jak „4% challenge” są potrzebne. To ważne, żeby korporacje rozmiarów HBO, a także inne duże platformy, zatrudniały kobiety nie wtedy, kiedy mają widzimisię, ale żeby był taki wymóg. Prawdziwym znakiem równouprawnienia będzie to, że nikt nie będzie nikomu gratulował zatrudnienia kobiety. Jestem przekonana, że kiedyś nie będziemy musiały o tym mówić w wywiadach. Ale dopóki to nie nastąpi, chętnie o tym rozmawiam.
Czytaj też: Równość płci w Unii?
Wizja technologii, jaka wyłania się z „Westworld”, jest przerażająca. Czy po zejściu z planu wprowadziła pani w swoje życie jakieś zmiany na tym polu?
Wie pani, jak często podczas scrollowania łapię się na tym, że nie wiem, jak właściwie znalazłam się w jakiejś aplikacji? Przecież chwyciłam telefon w całkiem innym celu... Jestem przekonana, że to się zdarza wszystkim, którzy korzystają z wyszukiwarek: szukałeś pary butów, a kończysz na Instagramie; rozmawiałeś z kimś, a za kilka minut Facebook wyświetla ci reklamę produktu, o którym wspominałaś. Jeśli potraktujemy to bardzo serio, zauważymy każdy najmniejszy szczegół, pojawi się gniew. A jednocześnie łatwo przejść od krytykowania sieci do „ooo, jakie ładne buty, kupię sobie, klik”. I potem znowu burza myśli: czy naprawdę je chciałam, czy to algorytm mnie przekonał? Tak, nasz serial wrzuca widza w sam środek egzystencjalnego kryzysu. Jeśli chciałabym szczerze, sumiennie i świadomie podejść do tematu prywatności w sieci i tego, jak ją oddaję, znaczyłoby to, że musiałabym zrezygnować z pewnego poziomu wygody. Bo to jest albo-albo. Uczciwie przyznaję: nie jestem gotowa, żeby to zrobić. By przyznać, jak niebezpieczna jest technologia i jak bardzo rządzi moim życiem.
Czytaj też: Jak wyciągnąć siebie z sieci
W serialu ważną rolę odgrywa moda. Każdy bohater poprzez ubrania kreuje konkretny wizerunek. Zauważyłam, że prywatnie również nie jest pani na modę obojętna, choć jak najdalsza od ślepego podążania za trendami.
Wydaje mi się, że za moimi wyborami kryje się pewna strategia. Mocno ewoluował sposób, w jaki traktowana jest moda i postrzegany jest wygląd kobiet. Ale niezmiennie, przynajmniej odkąd jestem w branży, dominuje oczekiwanie, by kobiety były ładne. Zna pani ten zwrot, że jakieś ubranie pasuje jak rękawiczka? Jeśli czegoś jestem pewna, to że „ładne” nie jest skrojone na mnie, nie czuję się dobrze, gdy wypełniam definicję „ładnej”. Nie chcę wbrew sobie starać się być „ładna” i ponosić porażkę, wolę całkowicie odrzucić taką estetykę i słuchać siebie. Lubię wybierać ubrania, które są nieco dziwne. Wiem, że nie spodobają się wszystkim.
Wymóg podobania się wszystkim to plaga dzisiejszych czasów.
Rzeczywiście żyjemy w dziwnych czasach, bo uwierzyliśmy w kategorię obiektywnego piękna, jakiegoś estetycznego kanonu, który ma sens dla wszystkich. Na pewno podkręcają to media społecznościowe. Na przykład Instagram: wbrew intencji chwytania momentów takimi, jakimi są, stał się miejscem kultu fałszu. Te wszystkie zdjęcia z serii „tak wyglądam po przebudzeniu”, na których postujący występują w idealnie ułożonej, drogiej piżamie i perfekcyjnym makijażu... Naprawdę bardziej odpowiadał mi stary model, gdy nie usiłowaliśmy zamazać granicy między personą a osobą. Wszyscy konstruujemy siebie. W konstruowaniu persony jest według mnie coś bardzo intrygującego. Wszyscy moi ulubieni artyści mieli takie sceniczne alter ego, jakąś kreację bardziej fascynującą niż prawda.
Czytaj też: Już nie ma piosenek, które „wszyscy znamy”. Żyjemy w bańkach
Mówi pani, że media społecznościowe potrafią wykrzywiać rzeczywistość, ale sama, wydaje mi się, umiejętnie z nich korzysta.
Większa część mediów żyje z nakręcania przemysłu nienawiści, wykrzywiania słów, no i promowania nieznośnie clikbaitowych nagłówków, bo tak sobie wychowały czytelników, że tylko na to zwracają uwagę. Moja relacja z mediami, nie tylko jako czytelniczki, ale i aktorki, bywała napięta. Często mam poczucie, że wyjmuje się coś z kontekstu – dotyczy to także moich wypowiedzi. Ale nie chcę panikować – pewnie zawsze tak było. Różnica polega na tym, że teraz informacje podróżują szybciej, więc łatwiej mogę się o takiej sytuacji dowiedzieć, a poza tym zaraz mogę się zalogować na swoje sociale i sprostować: „Chwila, wcale tego nie powiedziałam, nie to miałam na myśli”. Media społecznościowe są uzależniające i pełne pułapek, ale dzięki nim mam też swoją platformę, którą samodzielnie zarządzam. Podoba mi się to. Mam poczucie częściowej choćby władzy nad własną narracją.
Czytaj też: Memowe wyzwanie Dolly Parton
To niejedyna supermoc internetu. W jego mroku jest wiele jasnych punktów.
Bardzo łatwo wpaść w dystopijną narrację. Kiedy patrzę, jak młode dzieciaki radzą sobie ze smartfonami, zawsze szokuje mnie, jak bardzo są w tym dobre. Jasne, można to traktować jako symptom nieuchronnej apokalipsy. Ale prawda jest taka, że każda nowa technologia angażowała ludzi w ten sposób na samym początku. Wchodziliśmy w te interakcje z elementem ślepego zachwytu. W naszej zdolności do przystosowywania się, edukowania się jest coś pięknego. Już mówiłyśmy o tym, że żyjemy w czasach, gdy wiele kluczowych koncepcji przechodzi ewolucję, wywracamy systemy. Zobaczmy, że media społecznościowe i internet są przydatne w tym procesie. Spójrzmy chociażby na ruch #MeToo – nigdy by się bez social mediów nie rozwinął. Ludzie zorganizowali się wokół hasztagu, dla wielu z nich była to pierwsza szansa, by poczuć, że należą do jakiejś grupy.
Tak samo może to funkcjonować dla dziecka, które żyje w małej, konserwatywnej społeczności na amerykańskiej prowincji. Czuje, że nie urodziło się we właściwym ciele, ale wokół nie ma nikogo, kto miał podobnie. Nastolatek może wejść do sieci i znaleźć ludzi takich jak on, którzy nie podzielają binarnych koncepcji płci prezentowanych przez jego rodzinę czy sąsiadów. I nie czuje się już tak bardzo samotny. Przecież to wspaniałe.
Lubię myśleć, że dla niebinarnych czarnych dziewczyn inspiracją może być też moja historia – oto queerowa Amerykanka [jej ojciec jest Afro-Panamczykiem, matka ma korzenie meksykańsko-europejskie – red.] odnosi spory sukces w branży filmowej, a nawet gra takie wymiataczki jak Walkiria z „Thora” czy właśnie Charlotte Hale. Nie wstydzę się mówić, kim jestem i w co wierzę, mam nadzieję, że to też może być dla kogoś zachętą do odrzucenia wstydu. Media społecznościowe potrafią być cudownym narzędziem, musimy tylko umieć z nich korzystać. Być dla siebie uprzejmi, dobrzy i nie wpuszczać ich za głęboko i zbyt często do swojego życia. Myślę, że powoli się tego uczymy.
Czytaj też: Jak sprawdzić, co wie o nas smartfon