Niestety, mam w sobie ducha panikarstwa. Zawsze go miałam pod ręką, choć od pewnego czasu, gdy życie stawało się z tego powodu nieznośne, próbowałam walczyć z tą swoją straszną tendencją do ulegania czyimś nastrojom, zwłaszcza tym najbardziej katastroficznym, oraz skłonnością do wyobrażania sobie wyłącznie najgorszych scenariuszy. Z różnym skutkiem.
Nic dziwnego jednak, że toczy mnie to pesymistyczne ukąszenie – odkąd sięgam pamięcią, w moim domu rodzinnym jako jedną z podstawowych maksym powtarzano: „jeśli coś może pójść źle, na pewno pójdzie”. Dodam, że gdy maksyma owa się nie sprawdzała, przechodziliśmy nad tym do porządku dziennego, szybko zapominając o klątwie, którą sami na siebie nałożyliśmy. Gdy jednak okazywało się, że owszem – wszystko, co mogło, poszło źle, a może nawet gorzej, niż przewidywano – och, wówczas nurzaliśmy się z masochistyczną wręcz rozkoszą w tej zimnej toni odwiecznej gry z losem, powtarzając „A nie mówiliśmy?”, zakładając ręce na podołkach i patrząc, jak wali się to, co walić się miało. Optymizm nie jest moim drugim imieniem. Niestety.
Sytuacja z koronawirusem jest więc dla moich stanów lękowych niczym metalowa klamka dotykana przez tłumy przypadkowych ludzi dla COVID-19, niczym nieodwołana pielgrzymka młodych w szczycie epidemii, niczym spotkanie premiera z prezydentami wszystkich miast zamiast telekonferencji – doskonałą okazją, by rosnąć, poszerzać się, kwitnąć i się namnażać.
I właśnie dlatego piszę dziś ten tekst – byście państwo nie popełniali moich błędów.
Wczorajszy dzień przyniósł sporo niepewności, nowe przypadki ogłoszono w kolejnych miejscach, konferencje prasowe ministra Szumowskiego przybrały na częstotliwości, a ja – niestety – znacznie szybciej, niż planowałam, skończyłam moje zawodowe obowiązki i przyssałam się do laptopa, by przeczesywać sieć w poszukiwaniu informacji.