Powiem szczerze: nie chciałbym być na miejscu marszałka śląskiego Jakuba Chełstowskiego. Nie dość, że wisi na jednym cieniutkim włosku, dyndającym na jednym cieniutkim głosie niechlubnie znanego Wojciecha Kałuży – radnego, którego z wdzięczności zrobił I wicemarszałkiem. Źli ludzie gadają po śląskich kątach, że marszałek nawet w nocy trzyma Kałużę za mankiet, żeby radny nie poszedł do Kanossy, czyli nie wrócił do Koalicji Obywatelskiej, skąd w poetyce skandalu wyszedł.
Jakby tego było mało, w głowie marszałka rozsiadła się Alicja Knast, do lutego była pani dyrektor Muzeum Śląskiego w Katowicach, którą zarząd województwa wyrzucił z posady po audycie, rzekomo „porażającym”. Aura w głowie marszałka nie może być komfortowa – Knast przechodzi do ataku i sięga po duże działo: Centralne Biuro Antykorupcyjne, które nasyła na przeciwnika.
Czytaj też: Rok radnego Kałuży – człowieka, który stracił twarz
Przed Kałużą i po Kałuży
Chełstowski zyskał sławę za sprawą Kałuży – bez niego by nie istniał. Alicja Knast to wybitna postać w świecie muzealników. Muzeum Śląskie objęła w 2014 r. po wielkiej polityczno-historycznej awanturze dotyczącej stałej wystawy obrazującej dzieje Śląska. Wystawa miała być gwoździem programu nowej instytucji i uświetnić uroczyste otwarcie muzeum. Stała się jednak kością niezgody – na poprzednie władze rzucano gromy, że w niełatwej opowieści o tej ziemi preferuje narrację niemiecką.
Już spod ręki Knast na inaugurację muzeum wyszedł projekt, który w „Polityce” ubraliśmy w tytuł: „Ani za dużo Niemiec, ani za mało Polski”. Uznaliśmy, że tym tytułem ulokujemy prawdę bezpiecznie – mniej więcej pośrodku.
Jednak prawdziwym patriotom, wierzącym, że my tu na Górnym i Dolnym Śląsku żyjemy na ziemiach od zarania piastowskich, czyli polskich – to bezpieczne rozwiązanie się nie spodobało. Lecz niewiele mogli zrobić – do czasu Kałuży. Tak oto narodziła się nowa cezura – coś wydarza się przed Kałużą lub po Kałuży.
Alicja Knast, czyli nie byle kto
Knast to była marka z najwyższej półki! Przed Muzeum Śląskim pracowała m.in. w Muzeum Narodowym w Poznaniu, była głównym kuratorem Muzeum Fryderyka Chopina, wielki sukces odniosła jako dyrektor generalny wystawy głównej w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. Stypendystka Museumverreniging w Amsterdamie i Metropolitan Museum w Nowym Jorku. Wykładowczyni University of Plymont i London Metropolitan University. Członkini ICOM – International Council of Museums i Rady ds. Muzeów i Miejsc Pamięci przy ministrze kultury i dziedzictwa narodowego.
Nie zadaje się z byle kim, zna swoją wartość. Zarozumiała, zimna jak Królowa Śniegu, swoją krainą zarządza perfekcyjnie i bezlitośnie – bez zmrużenia oka. Zna się na rzeczy – dochodziły mnie znajome głosy. Osobiście powinienem Knast nie lubić, bo odmówiła zatrudnienia w Muzeum Śląskim mojej córki – po historii sztuki, kulturoznawstwie i filmoznawstwie. Mimo zachowania wszelkich procedur aplikacji o pracę. Żeby nie sprawiać wrażenia kumoterstwa. Dostałaby być może tę pracę, gdyby nosiła inne nazwisko. Zjadłem tę żabę.
Czytaj też: Hałdy – śląskie Fudżijamy i Wezuwiusze
Żaba siedziała też w gardle śląskiej dobrej zmiany. Ani ją połknąć, ani wypluć. Z lubością ślizgała się pośrodku – jak ta prawda. Przypominało mi to sytuację z końca lat 70., kiedy towarzyszyłem Mirosławowi Hermaszewskiemu w spotkaniu z władzami Częstochowy i ówczesnego województwa. Włodarze chwalili się, że wszystko idzie u nich jak po maśle i tylko Jasna Góra tkwi drzazgą w tyłku: – Bo, towarzyszu kosmonauto, zakonnicy mają swoje ujęcie wody, swój prąd, hodowle wieprzków, stada krów, swoje pola i lasy... Nie ma jak ich ugryźć, przycisnąć...
Wykopać Knast z fotela z pomocą premiera
Wydawało się, że Alicję Knast zaczęto przyciskać tuż po ubiegłorocznej kampanii parlamentarnej, kiedy odmówiła wynajęcia muzealnej sali na spotkanie z Mateuszem Morawieckim, kandydatem PiS okręgu katowickiego. Po wielkiej awanturze, ujęta w dwa ognie, ugięła się i dała premierowi miejsce w podziemiach swojego królestwa. W rezultacie szantażu – bez tego gestu muzeum nie dostałoby ponad 100 mln zł na inwestycje. W niepamięć poszły podobne niezgody na polityczne wiece Ewy Kopacz i Beaty Szydło. Lecz afront wobec Morawieckiego nie został zapomniany. Podobnie jak jej bezczelne żądanie, żeby po słynnej defiladzie wojskowej w Katowicach MON naprawił szkody poczynione w totalnie zniszczonej, a z trudem i czułością pielęgnowanej zieleni otaczającej muzeum.
Jak śmiała?! W muzeum nasiliły się zarządzone przez marszałka audyty i kontrole. Dzisiaj okazuje się, że casus premiera był tylko elementem, a może wygodną zasłoną większej gry, która miała wykopać Knast z fotela.
Według marszałka i jego urzędników wyniki były „porażające”. Niewłaściwie dbano o te trawniki i klomby, ponieważ nie ma protokołów z wiosennego nawożenia i jesiennego grabienia liści. Poza tym jednemu z prelegentów, zakontraktowanemu na 700 zł, muzeum dopłaciło za nocleg 200 zł więcej, niż przewidywała umowa. Kontrolerzy odkryli, że muzeum za wynajem pomieszczeń na zewnętrzne imprezy naliczyło blisko 300 tys. zł mniej niż obowiązujące w okolicach stawki. A okolica to olbrzymie Centrum Kongresowe ze Spodkiem włącznie; Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia, która też oferuje swoje sale na różne imprezy, to kilka hoteli z zapleczami konferencyjnymi bijących się o organizowanie wszelkich spotkań. Konkurencja olbrzymia.
Gdyby Knast nie spuszczała z tonu, czyli z ceny, to muzeum byłoby przegrane nie na kilkaset tysięcy, ale na miliony złotych. Może i więcej. Kontrolerzy marszałka dokopali się jeszcze uchybień w niewystarczająco starannej utylizacji materiałów, pozostałych po wystawach czasowych. Chodziło o konstrukcje, stelaże, banery, styropiany... Nie ma papierów na ich zniszczenie ani troski, żeby ponownie je wykorzystać. Pretensje marszałka były wzięte... znikąd. Nawet Piotr Gliński, minister kultury i dziedzictwa narodowego, nie dał się na nie nabrać. Tak się przynajmniej wydawało. Marszałek udał się do Glińskiego, współprowadzącego Muzeum Śląskie, po zgodę na odwołanie Knast.
Dobry policjant Piotr Gliński
Minister wziął na klatę rolę „dobrego policjanta”. Uznał, że zarzuty, które dla marszałka były porażające, „nie stanowią na obecną chwilę wystarczającej przesłanki do odwołania dyrektora muzeum”. To prokuratura i Rzecznik Dyscypliny Finansów Publicznych mają ocenić, czy Knast złamała prawo. Ale minister puścił do marszałka perskie oko i dał mu w decyzjach kadrowych tzw. wolną rękę. Tym sposobem „zły policjant” dostał zielone światło.
Czytaj też: Jak przegrywa minister Gliński
W normalnych krajach, w których działają prawo i sprawiedliwość, ostatecznie decyduje o tym sąd. U nas, w państwie i prawym, i sprawiedliwym – marszałek. Po stronie Alicji Knast murem stanęli polscy i europejscy muzealnicy. Michał Niezabitowski, prezes Stowarzyszenia Muzealników Polskich i dyrektor Muzeum Krakowa, powiedział Onetowi: „Zwolnić tak bezrefleksyjnie twórczynię Muzeum Chopina, współrealizatorkę Muzeum Polin, współtwórczynię niezwykłych sukcesów Muzeum Śląskiego... To przejdzie do historii i podręczników o alienacji władzy”.
Jeszcze w minionym dopiero co grudniu wiceminister Jarosław Sellin wręczył Knast – w imieniu szefa, rzecz jasna – brązowy medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.
Co z tego! – pieklił się marszałek. Nie będą obcy pluli nam w twarz! A odznaczenia to tylko błyskotki! W styczniu Knast wyleciała, zapowiadając, że sprawiedliwości będzie szukać w sądzie. Na jej miejsce śląska władza – oskarżyciel, sąd i egzekutor w kupie – wskazała Marcina Gwoździewicza z katowickiej telewizji publicznej, tarnogórskiego dzielnicowego radnego, do niedawna dyrektora departamentu kultury w Urzędzie Marszałkowskim.
Czytaj też: Gorzka sprawa dyrektora muzeum Polin
Muzeum Śląskie w sądzie i poza nim
Teraz wyszło, że cała sprawa ma drugie dno. I nie tylko bynajmniej chodziło o urażone ego premiera, któremu marszałkowie Chełstowski i Kałuża chcieli w Muzeum Śląskim zrobić dobrze. W końcu celu przecież dopięli. Zdaniem Alicji Knast jej problemy zaczęły się w styczniu 2019 r.
Albo nawet wcześniej. Muzeum Śląskie przejęła z dobrodziejstwem inwentarza, czyli z przeciekającymi podziemnymi salami. Durszlak – tak się mówiło, bo przecieki wykryto w ponad stu miejscach. Nie pomagały bieżące naprawy. Kiedy w 2017 r. kończyła się gwarancja wykonawcy – firmy Budimex – a podziemna konstrukcja nadal ciekła, muzeum skierowało sprawę do sądu. Domagało się ponad 122 mln zł za złe wykonanie budynku. Sprawa zawisła przed Sądem Okręgowym w Katowicach. Budimex broni się, że to nie wina wykonawcy, ale projektanta. W środowisku prawników mówi się jednak, że jest na przegranej pozycji, choć niekoniecznie sąd zaakceptuje żądaną w pozwie sumę.
Czytaj też: Czy Zamek Ujazdowski zawali się po zmianach kadrowych?
W lutym tamtego roku Knast została wezwana do marszałka, gdzie usłyszała sugestię nie do odrzucenia – żeby podjęła pozasądowe negocjacje z Budimeksem. Pomóc ma w tym niejaki Jan Wróbel, którego wizytówkę marszałek położył przed panią dyrektor z prośbą o jej sfotografowanie. Knast osoby nie znała, a marszałek, jak się teraz okazuje, i owszem. Pani dyrektor nie ma w zwyczaju pozwalać napluć sobie w kaszę. Nie wpuściła Wróbla mediatora w sedno sporu między Muzeum Śląskim a Budimeksem. Chociaż nikt tego wprost nie powiedział, to przecież wiadomo, że warunkiem takich mediacji jest wycofanie pozwu.
W zamian wysłała marszałkowi opinię prawną, że ugoda jest możliwa, ale na sądowej sali – negocjacje poza sądem byłyby niekorzystne i nietransparentne – ani dla muzeum, ani Urzędu Marszałkowskiego. Tym samym sprawa propozycji marszałka i roli w niej Wróbla została „oficjalnie odnotowana” w dokumentach urzędniczych. Kolejny wrzód na trudnych i tak relacjach Knast–śląska dobra zmiana.
Czytaj też: Algorytm chaosu ministra Glińskiego
Kto źle zarządza Muzeum Śląskim
No i na muzeum zostały nasłane kontrole – jeszcze przed wyborami. Pod koniec marca minionego roku doszło do spotkania Chełstowskiego z Dariuszem Blocherem, szefem Budimeksu. Według „Gazety Wyborczej” prezes przedstawił marszałkowi propozycję ugody. Dyrektor Muzeum Śląskiego, strony sądowego sporu, przy tym nie było.
Teraz Alicja Knast postanowiła powiadomić o tym wszystkim Centralne Biuro Antykorupcyjne, ponieważ uważa, że odmowa skorzystania z pośrednika w pozasądowym układaniu się z Budimeksem stała się jednym z powodów jej zwolnienia. „Dziennik Zachodni” zapytał ją, dlaczego dopiero teraz wyprowadziła te rewelacje na światło dzienne. Odpowiedziała, że początkowo sytuacja nie wydawała się niepokojąca. Była przekonana, że marszałek w pierwszych miesiącach urzędowania nie ma pełnego obrazu spraw muzeum: „Zrobiłam to w pierwszym możliwym momencie po zwolnieniu mnie z pracy. To zwolnienie uzmysłowiło mi, że byłam osobą przeszkadzającą w planach i działaniach marszałka dotyczących Muzeum Śląskiego. Gdybym powiadomiła CBA przed zwolnieniem, mówiono by, że chcę uratować stanowisko. Przypominam, że w tej historii to ja jestem osobą zwolnioną z pracy”.
Marszałek swoje wie, czemu dał wyraz na stronie internetowej: „Była dyrektor Muzeum Śląskiego Alicja Knast, której nieudolne zarządzanie wykazały kontrole i audyty, po wielu miesiącach znowu rzuca kłamliwe i bezpodstawne zarzuty. W ten sposób najwyraźniej po raz kolejny stara się odwrócić uwagę opinii publicznej od swojej odpowiedzialności za złe zarządzanie mieniem i marnotrawienie publicznych środków”.
Teraz marszałek Chełstowski zapowiedział złożenie w prokuraturze doniesienie na Knast „w związku z jej kłamliwymi zarzutami i wprowadzaniem organów ścigania w błąd”.
Czytaj też: Tak się bawi CBA
Knast kontra Chełstowski
Sprawa Knast kontra Chełstowski jest, jak to się mówi, rozwojowa. I to w różnych wymiarach. Do wojewody śląskiego trafił wniosek z pogotowia prawnego Kultury Niepodległej o unieważnienie uchwały zarządu województwa odwołującej Alicję Knast. Zarząd przekroczył bowiem swoje kompetencje, uznając arbitralnie, że była dyrektor złamała prawo. Przywołano przy tym opinię ministra Glińskiego, który z kolei napisał, że nieprawidłowości stwierdzone w trakcie audytu „nie stanowią na obecną chwilę przesłanki do odwołania dyrektora”.
Gdyby jakimś cudem wojewoda z PiS unieważnił decyzję swoich kolegów z samorządu województwa śląskiego, to marszałek mógłby pakować manatki. Tylko wicemarszałek Kałuża dalej pozostawałby w grze.
Po raz kolejny okazuje się, że prawda nie lubi leżeć pośrodku, jak chce Arystoteles. Wszystkim tam zawadza, wszyscy się o nią potykają. Rację miał prof. Bartoszewski. Prawda lubi leżeć tam, gdzie leży.
Czytaj też: W co inwestuje minister kultury