Hasło wywoławcze dała pół wieku temu krytyczka sztuki Linda Nochlin artykułem pod prowokacyjnym tytułem „Dlaczego nie było wielkich artystek?”. I odpowiadała: „Wina nie leży w naszych gwiazdach, w naszych hormonach, w naszych cyklach menstruacyjnych lub w naszej wewnętrznej pustce, ale w naszych instytucjach i naszej edukacji”. Odzew okazał się zaskakująco silny, a upominanie się o docenienie kobiet artystek stało się częstym elementem dyskusji i naukowych rozważań. Dekadę później artystki aktywistki powołały w USA formację Guerrilla Girls, a jej uczestniczki kryjące się za małpimi maskami rozpoczęły, trwający nieprzerwanie przez kolejne dekady, cykl performansów, akcji plakatowych, wykładów, manifestacji. Jednym z najsłynniejszych stał się billboard z pytaniem: „Czy kobiety muszą być nagie, aby dostać się do Metropolitan Museum of Art?”. Nawiązywało ono do faktu, że w tej słynnej placówce kobiety były autorkami zaledwie 5 proc. wystawionych prac, ale za to bohaterkami 85 proc. eksponowanych aktów.
Rozwijana od XIX w. historia sztuki przypominała zamknięty, podszyty mizoginizmem, męski klub, w którym zasadniczo dyskutuje się wyłącznie o męskiej sztuce. A artystka to co najwyżej ozdoba, maskotka, przyrodnicza ciekawostka. Przykład? Jednym z najsłynniejszych podręczników historii sztuki, jaki powstał w minionym stuleciu, było „O sztuce” E.H. Gombricha. Pierwsze wydanie ukazało się w 1950 r., zaś 16. – w 1995 r. W każdym autor coś dodawał, rozszerzał, poprawiał. A jednak – i sprawdziłem to dokładnie – nawet w tym ostatnim tylko raz pojawia się nazwisko artystki: niemieckiej ekspresjonistki Kathe Kollwitz. To był, zdaniem uchodzącego za guru Gombricha, jedyny wkład kobiet w historię sztuki od starożytności po koniec XX w.