Kultura

Mari Boine, mistyczna aktywistka: W naturę wpisana jest mądrość

Mari Boine Mari Boine Jerzy Pawleta / Forum
Flaga i narodowość oznaczają inny sposób myślenia, niebezpiecznie bliski nacjonalizmowi. A dla mnie najważniejsza jest duchowość – mówi popularna artystka Mari Boine, tworząca muzykę inspirowaną kulturą Saami.

JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Pochodzi pani z dalekiej Północy. Pani rodzice byli członkami najstarszego ludu Skandynawii uważającego się za odrębny naród zwany w innych językach Lapończykami. Co to dla pani znaczy?
MARI BOINE: – Lapończycy to niewłaściwe określenie. Fińskie „lape” oznacza peryferia, obrzeża, co może budzić negatywne skojarzenia. Lepsza nazwa to Saami, czyli kraj. Przez długi czas Saamowie byli traktowani w Skandynawii jak ludność drugiej kategorii. Setki lat zajmowali się wypasaniem reniferów, prowadzili koczowniczy tryb życia. Saamowie jako społeczność rozrzucona na ogromnych przestrzeniach i bez scentralizowanej struktury władzy byli poddawani przymusowej asymilacji. Tylko ci, co potrafili czytać i pisać po norwesku, mogli kupować i posiadać ziemię. Wielu ukrywało swoją tożsamość. O kulturze Saamów dowiedziałam się więcej dopiero na studiach pod koniec lat 70. ubiegłego wieku. Wcześniej chodziłam do szkół, gdzie język Saami był zakazany, a wszystko, co z nim związane, uznawano za bezwartościowe. Nauczanie polegało na wyparciu tradycji i narzucaniu dominującej kultury. W XX w. i wcześniej taki los spotykał niemal wszystkie mniejszości na świecie.

Czytaj też: Czym się różni polskie i norweskie podejście do tożsamości

W domu nie mówiło się o Saami?
Niewiele. Moi rodzice byli farmerami. Ojciec zajmował się łowieniem ryb. Oboje z mamą bardzo się wstydzili swojego pochodzenia. Chcieli o tym zapomnieć, stając się Norwegami. Szybko przeszli na chrześcijaństwo. Jako neofici i wyznawcy laestadianizmu restrykcyjnie przestrzegali obyczajów. Byli przeciwnikami równouprawnienia, współczesną technikę uznawali za bezużyteczną, nie pozwalali mi oglądać telewizji. Chociaż rozmawiali między sobą w języku ojczystym, ja też jako dziecko znienawidziłam swoje pochodzenie. Klasyczne pranie mózgu. Gdy to sobie uświadomiłam, poczułam wściekłość. 20-latka, którą systemowo się formatuje, nie ma oporów, by wyrazić swój gniew. Ja to zrobiłam za pomocą śpiewania, chociaż w młodości nigdy nie marzyłam, by zostać piosenkarką.

Czytaj też: Życie w dalekiej, północnej Norwegii

Wsłuchując się w pani hipnotyczny szept czy melodeklamacje, z trudem wyczuwam tę rebeliancką nutę opisującą trwającą ponad półtora wieku dyskryminację Saamów.
Furia, którą poczułam z powodu prześladowania mojej kultury, doprowadziła mnie do odkrycia jej głębokich szamańskich korzeni. Dużo o tym czytałam, słuchałam joik – tradycyjnych pieśni a capella, niemających wyraźnego początku ani końca, zwrotek i refrenów. Joik to forma modlitwy wprowadzającej w trans. Intonowana melodia poprzez szereg powtórzeń stara się oddać istotę opisywanej rzeczy lub osoby.

Miałam dobrych nauczycieli, którzy wprowadzili mnie w tajniki śpiewania w języku Saami. Mój brat jest uzdrowicielem. Wiele zawdzięczam Ailo Gaupowi, zmarłemu sześć lat temu pisarzowi i założycielowi teatru Beaivvas. Ailo był Saamem piszącym po norwesku. Czuł się jeszcze mocniej odcięty od korzeni, gdyż jako dziecko został adoptowany przez chrześcijańską rodzinę. Praktykę religijną i duchowość szamanów poznawał m.in. w Ameryce Północnej od Indian z plemienia Dakota, ale pielgrzymował też do innych krajów, m.in. do Tybetu, Australii, na Syberię, wszędzie, gdzie zachowały się świadectwa ich działalności. Byliśmy przyjaciółmi. To on mnie zaprosił do udziału w muzycznej sesji, podczas której po raz pierwszy zetknęłam się z szamańskim obrzędem.

Czytaj też: Szamani z Syberii. Bolszewicy chcieli się ich pozbyć

Na czym ten rytuał polegał?
Szaman to osoba mająca kontakt z innym wymiarem, uzdrawia z pomocą duchów jednostki, społeczności i środowisko. Wiąże się z tym kompletnie inna od zachodniej filozofia – obrzydzona i zdemonizowana przez tradycję chrześcijańską. Szaman wykonuje taniec w rytm monotonnych dźwięków bębna lub innych instrumentów perkusyjnych. Dzięki temu osiąga wyższy stopień świadomości. Podróżuje w zaświaty. Do krain, które normalny człowiek spotyka tylko w snach, mitach i legendach. Stamtąd pochodzi jego wiedza o uzdrawianiu, czyli przywracaniu równowagi chorej osobie, otoczeniu, plemieniu i całej planecie. Bez względu na to, jak cudowne lub przerażające byłyby to krainy, szaman dzięki wspierającym go duchom zna drogę powrotu i potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji.

A pani postanowiła ten szamański rytuał przejąć?
Tak. Początkowo śpiewałam, trzymając w ręku jedynie bębenek wykorzystywany przez szamanów Saami. Z nadzieją, że uzdrowię muzyką samą siebie. Ten rodzaj psychoterapii okazał się jednak zbyt wyczerpujący. Za bardzo to przeżywałam. Wielu ludziom, którzy uwierzyli norweskiej propagandzie, wydawało się, że to, co robię na scenie, służy jakimś diabelskim celom. Więc stopniowo dodawałam instrumenty: gitarę, bas, afrykańskie bębny. I tak zaczęłam odbywać podróż w głąb kultury Saami.

Czytaj też: Czy wiara chroni przed chorobą?

Wchodząc w rolę szamana, co pani wtedy czuła?
Nie potrafię tego opisać słowami. Dla mnie to naturalny sposób ekspresji. Dar od przodków. Należę do ludu, któremu nie odpowiada współczesny, zbyt racjonalny sposób myślenia. Wiedzę i mądrość czerpiemy z odmiennych stanów świadomości. Nie chcę nazywać tego górnolotnie tajemnicą czy magią. Jesteśmy istotami, które są powiązane w cudowny sposób z naturą, umarłymi, przeszłością, kosmosem. A nowoczesność stara się to wszystko pomniejszyć, strywializować, ośmieszyć.

Na kontakt z nadprzyrodzonym w kulturze Zachodu zarezerwowana jest co najwyżej jedna godzina w tygodniu, kiedy idzie się do kościoła. Podczas gdy w kulturze Saami każdego dnia zdarza się coś wyjątkowego. Cieszę się, że śpiewając, mogę pokazywać słuchaczom inne, nieznane światy, otwierać przed nimi niedostępne na co dzień wymiary. Uzdrawiać ich. Ale nie chciałabym, żeby utożsamiano mnie z egzotyką.

Czy to prawda, że zaczynała pani śpiewać w języku angielskim?
Tak. Również po szwedzku i norwesku. Byłam bardzo nieśmiałą, cichą dziewczyną, pełną lęków i obaw właściwie o wszystko. Właśnie dlatego, że nie wiedziałam, kim jestem, skąd przychodzę, jakie wartości są dla mnie ważne. Dopiero gdy zanurzyłam się w przeszłość, poznałam lepiej muzykę i kulturę Saami, pozbyłam się większości strachów. A potem śpiewanie nieoczekiwanie stało się narkotykiem przywracającym moc nie tylko tej skromnej dziewczynie, ale również narodowi, z którego się wywodzi. Poczułam się jego ambasadorką i tak jestem wciąż traktowana.

Czytaj też: Norweski reżim dobroci

Rodzice wspierali pani pasje muzyczne?
Tolerowali, kiedy śpiewaliśmy razem protestanckie hymny. Codziennie. W każdej sytuacji. Ale gdy sięgałam po inny repertuar, kończyło się kłótniami. Walczyłam o to z moim ojcem aż do jego śmierci. Bardzo mnie to bolało. Pod wpływem religii rodzice mieli ciągłe poczucie winy, które mi wpajali. Dobrze wiem, czym jest lęk przed bogiem. Ta atmosfera fanatyzmu religijnego źle na mnie wpłynęła.

W szamanizmie nie ma boga?
Jest ich wielu. Są też boginie. Saami wierzą, że prócz ludzi zwierzęta, rośliny, skały posiadają dusze. Szaman działa z jednej strony w sferze duchów i duchowych mocy, z drugiej – stoi na straży plemiennych tradycji, obyczajów, rytuałów i struktury społecznej. Jest żywym zapisem historii plemienia, doradcą i zwykłym jego członkiem. Poddaje swoich podopiecznych rozmaitym testom. Jeśli uda im się przez to wszystko przejść i przetrwają, daje im to wielką siłę.

Czytaj też: Czy zwierzęta mają duszę?

O czym mówią pani piosenki śpiewane w języku Saami?
Pierwsza, jaką napisałam, była inspirowana tekstem Johna Lennona „Working Class Hero”. Ułożyłam podobną historię, ale o sobie, o dziecku z plemienia Saami, gnębionym i prześladowanym przez Norwegów. O tym, jak się je uczy nienawidzić własny naród. Piosenka wywarła ogromne wrażenie. Ludzie przychodzili do mnie i dziękowali, że wreszcie ktoś opisał ich los. Wtedy zdałam sobie sprawę, że mówię nie tylko we własnym imieniu. Śpiewałam też o tym, jak kolonizacja wpływa na mentalność, jak zabija wrażliwość.

Sporo na ten temat dowiedziałam się od męża, też należącego do Saami, tylko urodzonego na wybrzeżu, gdzie ten proces był o wiele brutalniejszy. Na przykład w szkołach, do których uczęszczał, za posługiwanie się językiem Saami dzieci były regularnie bite. Jedną z piosenek napisałam w formie listu do przyjaciela, prosząc go, by się nie obwiniał, że nikt go nie lubi, bo odzywa się w języku Saami.

Reakcje były równie entuzjastyczne?
Większości się podobało, ale niektórzy zerwali ze mną znajomość. Zraniłam ich uczucia, włożyłam kij w mrowisko. Początkowo mnie to dziwiło. Potem zrozumiałam, że te sprawy były od dawna zamiatane pod dywan, więc nie wszyscy byli gotowi na szczerość, zwłaszcza płynącą ze strony kobiety. Pewien niemiecki krytyk napisał, że Mari Boine budzi w Norwegii niepokój, staje się burzycielką starego porządku.

To dobre określenie?
Tak, moja muzyka nie należy do łatwych i przyjemnych, trudno ją nazwać rozrywkową.

Pani ostatni album „See the Woman” z 2017 r. temu przeczy. Uderzająca jest zmiana klimatu. To jakby złagodzona wersja buntowniczego charakteru wcześniejszej twórczości, w dodatku w całości śpiewana po angielsku.
Nagrałam tę płytę z czysto egoistycznych pobudek. W kontrze do tego, co robi młode pokolenie artystów, dla których wykonywanie piosenek w języku Saami nie łączy się już z żadnym protestem. Zmienił się kontekst, prawa mniejszości są respektowane, państwo przestało prowadzić agresywną politykę wynaradawiającą. Chciałam zobaczyć, jak to jest mierzyć się z wyzwaniami mainstreamu. Jak dalece można odejść od siebie, pozostając równocześnie sobą. Taki eksperyment.

Dobrze się pani w nim czuła?
Czy udało mi się wyrazić w pełni siebie? Nie do końca. Śpiewanie w języku obcym to jednak spore ograniczenie. Brakuje swobody. Wszystko wydaje się bardziej racjonalne.

Wykorzystywanie seksualne kobiet, niskie płace, walka z patriarchalnym modelem rodziny to tylko część problemów, z którymi borykają się kobiety. Jakie to wyzwanie być kobietą w kulturze Saami?
W kulturze Saami przez wieki obowiązywał matriarchat. Chrystianizacja i rosnąca wraz z nią uprzywilejowana pozycja mężczyzn skutecznie osłabiły rolę kobiet, co paradoksalnie uderzyło w mężczyzn. Zgodnie z tradycją musieli słuchać kobiet. Gdy tego nie robili lub nie wypełniali powierzonych im zadań i samodzielnie decydowali, co im wolno, a czego nie, popełniali kardynalne błędy, nie potrafili się odnaleźć w domu ani w życiu społecznym. Z tego powodu bardzo wielu młodych Saami popełnia samobójstwo. Nie znam statystyk, ale zjawisko wydaje się zatrważające.

Czytaj też: Skandynawskie parytety w biznesie

Patrząc z perspektywy dojrzałej kobiety, można powiedzieć, że miała pani ciężkie życie?
Zawsze porównywałam swoje życie z losem innych kobiet wychowywanych w prześladowanych mniejszościach na świecie. Nie tylko ja cierpiałam. Weźmy Kurdów, Rohingjów, Indian czy plemiona afrykańskie. Bycie autochtonką w Skandynawii, biorąc pod uwagę wszelkie problemy z tym związane, nie oznaczało tragedii. Aż takiej przemocy się nie odczuwało. To nie było najgorsze miejsce.

Czytaj też: Trybunał w Hadze każe Mjanmie chronić Rohingjów

Pod koniec XX w. lud Saami został oficjalnie uznany za rdzenny. Mieszkańcy otrzymali prawa wpisane do norweskiej konstytucji. Mają hymn i narodową flagę. Identyfikuje się pani z tymi symbolami?
Tak i nie. Wiem, że to ważne dla całej społeczności żyjącej w czterech różnych krajach. Potrzebujemy takich symboli podkreślających wartość naszej wspólnoty. Z drugiej strony flaga i narodowość oznaczają inny sposób myślenia, niebezpiecznie bliski nacjonalizmowi. A ten jest mi obcy. Dla mnie najważniejsza jest duchowość, wnętrze człowieka. Wystarczająco zagadkowa przestrzeń, by komplikować ją tego rodzaju ideologiami. Parę dni temu wróciłam z Tajwanu. Spędziłam w Azji kilka tygodni, studiując buddyzm. Zawsze wielkie wrażenie robiła na mnie idea reinkarnacji, odradzania się i powrotu do natury. Dusza nie umiera. Przechodzi różne stadia. Ewoluuje.

Bliska jest pani taka wiara?
Tak. Dorastałam w pobliżu rzeki Anarjohka. Lubiłam obserwować wiatr, łowienie ryb, smakować życie w zgodzie z rytmem przyrody. Doświadczanie tego stanu zjednoczenia z naturą wyostrzyło moją uważność, rozwijało wrażliwość. W języku Saami mamy takie słowo begot [wymawia się Bi-got] – piękne określenie stanu rozwiewania ponurych myśli pochodzące od rzeczownika „bega” oznaczającego wiatr. W podobny sposób postrzegam swoje życie – jako nieustanne rozpraszanie ciemnych chmur zbierających się nad moją głową.

Jak aurora borealispojawiająca się i znikająca zorza podczas nocy polarnej.
W naturę wpisana jest mądrość. Stanowi zwierciadło tego, co określa i definiuje człowieka. Sztorm, lód, zimno, pustynia, ptaki, zwierzęta – to nasz wewnętrzny pejzaż. Lustro naszej duszy. Trzeba tylko umieć patrzeć.

Czytaj też: Jak w dzisiejszej muzyce zachowały się jej ślady sprzed tysięcy lat

***

Mari Boine – jedna z najwybitniejszych piosenkarek nurtu etno. Jest głosem ludu Saami. Urodziła się 8 listopada 1956 r. w Gámehisnjárga na północy Norwegii. Studiowała na Finnmark University Collage w Alta. Debiutowała w 1985 r. płytą „Jaskatvuođa maŋŋá/Etter Stillheten”. Światową sławę zyskała cztery lata później albumem „Gula, Gula” wydanym przez wytwórnię Real World założoną przez Petera Gabriela. Otrzymała za nią pierwszą z wielu Spellemannsprisen, norweskich odpowiedników Grammy. W latach 90. współpracowała m.in. z saksofonistą Janem Garbarkiem („Twelve Moon”, „Visible World”). W następnych dekadach m.in. z Buggem Wesseltoftem („Eight Seasons”). Nagrała 14 płyt, łącząc w wyrafinowany sposób elementy jazzu, rocka i folku. Remiksami jej utworów zajmowali się m.in. Bill Laswell, Nils Petter Molvaer, Jah Wobble i Mental Overdrive. W 1994 r., sprzeciwiając się dyskryminującej polityce norweskiego rządu wobec Saamów, odmówiła występu na ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Lillehammer. W 2009 r. uhonorowano ją Nagrodą Andersa Jahre, najważniejszym tam wyróżnieniem w dziedzinie kultury. Wielokrotnie występowała w Polsce, m.in. na festiwalach Jazz jamboree i Era Jazzu. Rozmowa odbyła się w Tromsø podczas 30. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego, na którym Mari Boine prezentowała klasyczną oscarową animację „Spirited Away: w krainie bogów” Hayao Miyazakiego, po raz pierwszy zdubbingowaną w języku Saami.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Jak portier związkowiec paraliżuje całą uczelnię. 80 mln na podwyżki wciąż leży na koncie

Pracownicy Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego od początku roku czekają na wypłatę podwyżek. Blokuje je Prawda, maleńki związek zawodowy założony przez portiera.

Marcin Piątek
20.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną