Czytaj także: Wielkim artystom wolno więcej? Nie wyciszajmy dyskusji wokół Polańskiego
Polskie środowisko filmowe znowu ma kłopot. Kolejny raz staje na wokandzie kwestia przewin Romana Polańskiego. Tych domniemanych i tych dowiedzionych, do których zresztą przyznał się publicznie, dawno za nie przeprosił, a niektórzy, w tym najbardziej znana ofiara reżysera – Samanta Gellner, zapewniają, że również już za nie odpokutował. Niestety ciągle zgłaszają się nowe pokrzywdzone. Ostatnio fotografka, była aktorka Valentine Monnier, bodajże szósta kobieta oskarżająca Polaka. W 1975 r., kiedy miała 18 lat, miała być przez Polańskiego niezwykle brutalnie zgwałcona w jego szwajcarskim domu w Gstaad.
Studenci łódzkiej filmówki nie chcą Polańskiego
Protest studentów, absolwentów i pracowników łódzkiej filmówki przeciwko zapraszaniu Polańskiego na uczelnię w trakcie jego zapowiadanej na 29 i 30 listopada wizyty na festiwalu Cinergia (w związku z przedpremierowym pokazem jego najnowszego dzieła „Oficer i szpieg”) to zupełnie nowa jakość. W petycji uzasadniającej żądanie odwołania zaplanowanego na terenie szkoły spotkania z autorem „Dziecka Rosemary” i „Chinatown” pojawia się argument, iż „ byłoby to lekceważące wobec wszystkich osób, które doświadczyły przemocowych zachowań seksualnych. Takie osoby są również wśród nas, są częścią społeczności naszej szkoły”. Organizatorzy tej akcji przypominają też, że szkoła filmowa w Łodzi ma wpisane w swój statut „kierowanie się uniwersalnymi zasadami etycznymi”. I domagają się, „by od tych zasad nie było wyjątków”. Pod petycją opublikowaną w internecie podpisało się prawie 100 osób.
Do tej pory polskie środowisko filmowe raczej ignorowało zarzuty wysuwane pod adresem Polańskiego. Stawało za nim murem. Po zatrzymaniu i aresztowaniu reżysera w Zurychu, gdy groziła mu ekstradycja do Stanów Zjednoczonych, błyskawicznie zorganizowano międzynarodową akcję poparcia dla niego. Zaoferowano mu szeroką pomoc prawną. Gdy Amerykanie wyrzucali Polańskiego z grona członków Akademii Filmowej, nasi filmowcy składali mu hołdy w postaci przyznawania kolejnych wyróżnień i dyplomów. W końcu to najwybitniejszy z nich, klasyk i geniusz, któremu – jak nikomu dotąd – udało się podbić Hollywood i świat.
Na ile jednak lojalność zawodowa i duma z czyichś osiągnięć może przesłaniać prawdę? Czy należy oddzielać czyny artysty od jego dzieła? Pytać, jakimi zasadami w życiu kierowali się wybitni ludzie, których filmy, książki czy obrazy wciąż podziwiamy? Badać, na ile niegodne są (lub były) ich zachowania wobec rodziny, przyjaciół, współpracowników, a w szczególności – jeśli to mężczyźni – wobec kobiet? Czy postępowali uczciwie i na ile taka ocena powinna mieć wpływ na odbiór ich twórczości? Czujni stróże poprawnościowej moralności mieliby z pewnością problem, gdyby prześwietlili pod tym kątem dorobek i życiorysy Dostojewskiego, Geneta, nie mówiąc – przy zachowaniu stosownych proporcji – o Szawle z Tarsu czy św. Augustynie.
Głos rozsądku w medialnej burzy
Opublikowana w środę wieczorem odpowiedź rektora łódzkiej filmówki, która stosunkowo niedawno przyznała Romanowi Polańskiemu tytuł doktora honoris causa – najwyższy akademicki tytuł honorowy – wydaje się w tej toczącej się medialnej burzy jakimś głosem rozsądku. „Ludzkie życie jest skomplikowanym, pulsującym zjawiskiem, które wymaga uważności i szacunku” – przypomina prof. Mariusz Grzegorzek. „My artyści powinniśmy to rozumieć szczególnie. Nie do nas należy wydawanie wyroków w sprawach tak niejednoznacznych i skomplikowanych jak zarzuty ciążące na Romanie Polańskim. Wyrażanie oburzenia i zatrzaskiwanie przed nim drzwi właśnie przez nas, społeczność jego Alma Mater — wydaje mi się aktem skrajnie niestosownym. (…) Nie czuję, że mam jakiekolwiek prawo do moralnej oceny życia Romana Polańskiego. Na jakiej podstawie miałbym ją sobie wyrobić? Rozdygotanych doniesień medialnych, stanowiska amerykańskiego organu sprawiedliwości, własnych intuicji? Wzajemny szacunek i ograniczona wiara w racje kreowane przez media, w tym media społecznościowe, to dla mnie priorytet. Namawiam Was do tego samego, kto nie czuje się przekonany, może przecież nie przychodzić”.
Oczywiście to nie zamyka sprawy. Takie stanowisko w czasach #MeToo i zmasowanej akcji strącania ze świecznika uprzywilejowanych nietykalnych (w tym bardzo uznanych twórców), którzy całe życie korzystali z tego, że byli drapieżnikami chronionymi przez swoich, znajdzie licznych przeciwników. Pojawią się głosy, że należy teraz wykluczyć Polańskiego z polskiego środowiska filmowego. Odebrać mu wszystkie tytuły i przestać wreszcie traktować jak świętą krowę. Tak jak to się powoli dzieje we Francji, gdzie ruch #MeToo został początkowo przyjęty z rezerwą, a nawet z krytyką ze strony części elity politycznej i kulturalnej. Wystarczy przypomnieć głośny list otwarty podpisany rok temu przez ponad 100 francuskich kobiet, wśród nich przez aktorkę Catherine Deneuve, w którym autorki stwierdziły, że ruch posunął się za daleko i wywołał atmosferę zastraszenia wobec mężczyzn – Deneuve przeprosiła później ofiary napaści seksualnych.
Albo sytuację sprzed dwóch lat, gdy francuska Akademia Sztuk i Technik Filmowych zaproponowała Romanowi Polańskiemu przewodniczenie 42. ceremonii Cezarów – lokalnego odpowiednika Oscarów. Już wtedy ściągnęła tym na siebie gromy i protesty oburzonych. Internetową petycję przeciw powierzeniu reżyserowi tej funkcji podpisało wówczas ponad 30 tys. obywateli. Polański się ugiął i honorowo sam zrezygnował. Teraz rada francuskiej ARP, gildii reżyserów, scenarzystów i producentów filmowych zrzeszającej ponad 200 filmowców, postanowiła opracować nowe zasady, które mogłyby doprowadzić do usuwania członków oskarżonych lub skazanych za kryminalne przestępstwo. Kilka dni temu serwis Deadline podał, że rada APR już przegłosowała te zmiany. Zgodnie z nimi filmowcy, przeciwko którym toczy się śledztwo, zostaną zawieszeni, a po wyroku skazującym wyrzuceni z gildii. Takie nowe zasady dotyczyłyby bezpośrednio Polańskiego.