Żyć z piętnem zabójcy
Martin Scorsese o „Irlandczyku”: Entuzjazm mieszał się ze strachem
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – „Irlandczyk” to osadzona w powojennej Ameryce epicka saga, spowiedź weterana II wojny światowej Franka Sheerana, oszusta i płatnego mordercy pracującego dla najbardziej osławionych przestępców XX w., i pana triumfalny powrót do współpracy z Robertem De Niro.
MARTIN SCORSESE: – Naszym ostatnim filmem było „Casino” z 1995 r. Potem jeszcze wielokrotnie próbowaliśmy pracować razem, bardzo nam tego brakowało. Braliśmy pod uwagę różne warianty, zaangażowanych w to było kilku scenarzystów. Ostatecznie 9 lat temu stanęło na projekcie zatytułowanym „Frankie Machine” na podstawie powieści Dona Winslowa o emerytowanym zabójcy na usługach mafii, który wpada w tarapaty, bo ktoś postanawia się na nim zemścić. Gatunkowy thriller, przy którym więcej się rodziło wątpliwości niż entuzjazmu. Ja i Bob mamy już swoje lata, po co wchodzić jeszcze raz do tej samej rzeki? Nie widzieliśmy w tym niczego nowego – mimo dobrych chęci – ale produkcja ruszyła. Wtedy wpadła nam w ręce książka Charlesa Brandta „Słyszałem, że malujesz domy”. Bob dostał ją od scenarzysty Erica Rotha wynajętego do robienia dokumentacji przy „Frankie Machine”. Kiedy podrzucił mi ją do biura, był pod wielkim wrażeniem lektury. Cały podekscytowany, niewiele mówił. Widać było jego emocje, nie potrafił jednak dokładnie ich wyrazić. Dawno go takim nie widziałem. Skoro aż tak głęboko to przeżył, to chyba jest coś, pomyślałem. Momentalnie zgodziliśmy się, że jeśli mamy razem coś robić, to tylko to.
Co was poruszyło w tym tekście?
Trudna, skomplikowana historia faceta, który był częścią mrocznego świata i znalazł się w nieoczekiwanym dla siebie położeniu. Bohater książki Frank Sheeran to postać autentyczna. Był mordercą na usługach mafii. Zabił około 30 osób (przyznał się do 25). Zanim stał się specjalistą od mokrej roboty posłusznie wypełniającym polecenia swoich szefów, zarabiał na życie jako kierowca ciężarówki. W 1957 r. poznał Jimmy’ego Hoffę – najpotężniejszego przywódcę związkowego w Ameryce podejrzewanego o powiązania z gangsterami, z zarzutami o korupcję i stosowanie przemocy. Hoffa potrzebował kogoś, kto będzie uciszał oponentów i wrogów. Gdy zostali sobie przedstawieni, Hoffa powiedział, że słyszał, że Sheeran maluje ściany, co w żargonie przestępczym znaczyło, że wykonuje egzekucje. W odpowiedzi usłyszał, że Sheeran zajmuje się również hydrauliką, czyli pozbywa się ciał. Sheeran szybko zyskał jego zaufanie. Brał udział w transporcie broni, która posłużyła do zabicia Johna F. Kennedy’ego. Ale na początku lat 70. wplątał się w aferę, która wystawiła na próbę jego lojalność i zmusiła do zdrady przyjaciela. Książka opisuje konflikt moralny – w jaki sposób Sheeran próbuje wyważyć racje między przytłaczającymi go obowiązkami i tym, kim jest, a tlącym się gdzieś w nim człowieczeństwem.
Trochę czasu upłynęło, zanim przystąpiliście do realizacji.
Bob zaproponował świetną obsadę: Joe Pesciego, Ala Pacino, z którym nigdy dotąd nie pracowałem, choć zawsze o tym marzyłem. Przeszkodą był kontrakt z wytwórnią Paramount na wspomniane „Frankie Machine”. Brad Grey, który dał zielone światło na tamten projekt, mocno się wkurzył. „Za chwilę zaczynamy zdjęcia, a wy chcecie robić coś innego, chyba was pogięło”. Musieliśmy jakoś z tego wybrnąć. Każdy z nas wrócił do wcześniejszych planów. Bob do grania w szeregowych kryminałach i komediach, ja nakręciłem „Wyspę tajemnic”, „Hugo i jego wynalazek”, w końcu „Milczenie”. W międzyczasie poprosiłem Stevena Zailliana o pomoc nad adaptacją. Po kilku miesiącach scenariusz „Irlandczyka” był gotowy. Udało się pogłębić osobowość bohatera, znaleźć właściwy ton. Wprowadziliśmy pierwszoosobowego narratora i wszystko znajdowało się na najlepszej drodze, ale zmienił się system. Hollywood poszło w kierunku kina superbohaterskiego. Pojawił się nowy, potężny gracz Netflix, co ułatwiło życie takim twórcom jak ja, za to powstał problem CGI, efektów specjalnych.
Które miały odegrać kluczową rolę w „Irlandczyku”.
Właśnie. Przy fabule rozciągniętej w czasie, obejmującej blisko 50 lat, żaden aktor nie jest w stanie wypaść wiarygodnie. Nawet dobra charakteryzacja nie wyeliminuje wrażenia sztuczności. Bohaterów w młodszym wieku mogliby zagrać inni aktorzy. Jednak wszystko się we mnie przeciwko temu buntowało. De Niro jest tylko jeden. Kto mógłby go zastąpić? Przyjaźnimy się, on wie, skąd pochodzę, mieliśmy podobne dzieciństwo, wychowaliśmy się w Nowym Jorku, znał tych samych ludzi co ja, jego styl życia nie odbiegał zbytnio od mojego, te same gesty, zachowanie, codzienna walka o przetrwanie. Nawet gdyby udało nam się znaleźć młodego aktora pochodzącego z dolnego Manhattanu i tak jak my dorastającego wśród włoskich imigrantów, to kontekst byłby inny. Trzeba by tłumaczyć, kim był Billy Eckstine, Jo Stafford czy Ella Fitzgerald.
Problem rozwiązał Pablo Helman, znakomity specjalista, którego zatrudniłem przy „Milczeniu”, gdy kręciliśmy na Tajwanie sceny epilogu i było konieczne lekkie postarzenie twarzy aktorów. Nie mogłem pozwolić, żeby w trudnych psychologicznie scenach wybitni artyści nosili mechaniczne, niewygodne kaski albo zielone chusty przykrywające twarz i wyglądali jak piłki od tenisa – bo tak się obecnie kręci takie triki. To nie wchodziło w grę. Helman wymyślił zupełnie inną metodę. Niewidoczne, niewielkie receptory przytwierdzone w różnych miejscach do skóry. Dzięki temu aktorzy grali z aktorami, a nie z maszynami. Użyliśmy trochę większych kamer, zrobiliśmy odpowiednie testy i okazało się, że wszystko świetnie zdaje egzamin. Przy „Irlandczyku” zastosowaliśmy podobną technologię, ale w odwrotnym celu – odmłodzenia, co było trudniejsze, bo w filmie pojawia się mnóstwo retrospekcji. Więc rosły też koszty.
Efekty są imponujące. De Niro, Pesci, Pacino wyglądają jak za swoich najlepszych lat. Czy takie sceny z aktorami udającymi młodych reżyseruje się inaczej?
To spore wyzwanie. Mój entuzjazm mieszał się ze strachem, że coś się jednak nie uda. Aktorzy byli zawsze ci sami, nie używaliśmy dublerów. Potem klatka po klatce sceny przetwarzano cyfrowo. Najwięcej pracy mieliśmy z oczami. Usuwaliśmy zmarszczki, cienie pod oczami, zmniejszaliśmy brwi. Oczywiście w taki sposób, żeby nie zabić emocji, żeby zachować kontakt z żywą twarzą, z najwyższej jakości aktorstwem i nie zgubić gdzieś po drodze charakteru postaci. Mamy na przykład w filmie taką sytuację, gdy odmłodzony De Niro spotyka się z kimś, a widz ma odnieść wrażenie, że on jest wtedy bezbronny i dosyć nieszczęśliwy. Po obróbce wymowa sceny była taka, że on swojemu rozmówcy grozi. Próbowaliśmy uzyskać właściwy wyraz, poprawiając bruzdę wokół ust. Nic to nie dało. W końcu metodą prób i błędów doszliśmy do pożądanej emocji. M.in. dlatego produkcja „Irlandczyka” mocno się przeciągnęła.
Wypowiadał się pan niedawno bardzo krytycznie o ekranizacjach komiksów Marvela i DC. Tymczasem sam pan korzysta z dobrodziejstw technologii, bez których niemożliwa byłaby ich realizacja.
Używam bardzo nowoczesnego narzędzia w zupełnie innym celu. Dlaczego miałbym tego nie robić? Jeśli publiczność chce oglądać przygody Batmana, proszę bardzo. Nie mam nic przeciwko temu. Ale dla mnie to nie są filmy, tylko jakaś nowa forma parków rozrywki. Kompletna strata czasu. Nie widzę jednak nic złego w tym, by efekty komputerowe zastosować do tego, co ja nazywam sztuką, i co do czego zgadzamy się, że jest kinem. Jedno zabija aktorstwo i odhumanizuje treści, drugie nie. Technologia może służyć wielu rzeczom.
Jak należy traktować padające w „Irlandczyku” wyjaśnienia np. na temat jednej z największych nierozwiązanych wcześniej zagadek w dziejach Ameryki – zniknięcia w 1975 r. przywódcy związkowego Jimmy’ego Hoffy czy powiązań Cosa Nostry z rodziną Kennedych? Jak dalece pański film odchodzi od prawdy historycznej?
Wszystkie informacje, które mogą budzić wątpliwości, zostały wcześniej podane przez Charlesa Brandta we wspomnianej książce „Słyszałem, że malujesz domy” opartej na zeznaniach Franka Sheerana. Brandt jest uznanym pisarzem i prokuratorem, zebrał spore doświadczenie w charakterze oskarżyciela w procesach o zabójstwo. Przez pięć lat odwiedzał Sheerana w więzieniu, a potem w domu opieki. Dopiero po jego śmierci w 2004 r. zdecydował się na publikację tych rozmów. I wtedy opinia publiczna dowiedziała się, co się stało z nigdy nieodnalezionym ciałem zamordowanego Hoffy. Niektórzy twierdzą, że Sheeran wszystko zmyślił. Dziennikarz śledczy Dan Moldea, autor reportażu „The Hoffa Wars”, nazwał go patologicznym kłamcą. Wersja Brandta wydaje się jednak dobrze udokumentowana, potwierdziło ją m.in. trzech księży spowiadających Sheerana, i to jej się trzymamy w filmie.
„Irlandczyk” to pana komentarz do współczesnej Ameryki, z jej imperialną strategią, przywilejami władzy, niejasnymi relacjami świata biznesu, mafii i polityki?
Tak. Słychać to zwłaszcza w dialogach, chociaż niektórzy spodziewaliby się bardziej ostrych sformułowań. Warto jednak pamiętać, że to, co wywiera istotny wpływ na kształt polityki czy historii, pozostaje na ogół niewidoczne. Ważniejsze wydaje się pytanie, kim są ludzie, od których cokolwiek zależy. Jakie mają koneksje, czym się kierują, od kogo są zależni. Popierając kandydaturę Kennedy’ego na prezydenta, Joe Pesci, grający mafijnego bossa Russella Bufalino, liczy na to, że dzięki polityce rządu odbuduje mafijne interesy na Kubie. Słowa w tym kontekście znaczą mniej. Liczy się realna siła, czyjeś ukryte ambicje, niezaspokojone żądze.
À propos Pesciego. Proszę mi wybaczyć osobisty wtręt, ale w tych nienaturalnie dużych okularach on mi bardzo przypomina pana!
Jeszcze bardziej przypomina mojego ojca. On też nosił takie wielkie okulary w ciemnych oprawkach, wyglądał niemal identycznie. Pamiętam, jak pokazywałem ojcu „Chłopców z ferajny”, w których wystąpił w jednym z epizodów. Przejął się szczególnie sceną, gdy szef gangu Jimmy, grany przez De Niro, dowiaduje się o śmierci swego przyjaciela – w tej roli Pesci. No to mamy problem, skomentował. Domyślałem się, że ta sytuacja znaczy dla niego coś więcej. Niezbyt dobrze się już wtedy czuł. Niecałe trzy lata później zmarł. Bez wątpienia relacja Pesci–De Niro w „Irlandczyku” odwołuje się do mojej relacji z ojcem.
Co, oprócz procesu degenerowania się człowieka, duszenia w nim wrażliwości, zaintrygowało pana w biografii Sheerana?
Wbrew pozorom nie jest ona aż tak wyjątkowa. Większość ludzi przeżywa podobne dylematy, tylko na mniejszą skalę, w innych warunkach. Sheeran, katolik, przez całe życie zaprzeczający swojej wierze, zwłaszcza odkąd został bandziorem i killerem, nie ukończył żadnej szkoły. W czasie wojny przez cztery lata służył w armii we Włoszech, gdzie oprócz tego, że każdego dnia był narażony, że zostanie zabity, otrzymywał dwuznaczne rozkazy, by „przesłuchać i szybko wracać”, czyli miał zgodę na likwidowanie jeńców. Gdy wrócił do Filadelfii, zajął się kradzieżami. W każdej chwili swojego dorosłego życia był narażony na to, że zostanie przez kogoś rozpoznany i zamordowany. Założył rodzinę, robił to, co robił, ale chyba nie miał wyboru. Najbardziej ciekawiło mnie to, jak można w tak niesprzyjających warunkach rozwijać się i dojrzewać. Służyć gangsterowi Russellowi Bufalino, a z drugiej strony wierzyć, że się jest dobrym ojciem i utrzymywać, że religia nie zabrania stosowania przemocy. Jak dla mnie jest to opowieść o lojalności i zdradzie oraz cenie, jaką się za to płaci. W obliczu śmierci.
A jaki wniosek powinni wyciągnąć z tej historii widzowie?
Zależy, na co się jest wrażliwym. Człowiek boi się samotności – wymowa ostatniej sceny filmu też wydaje się niezłą pointą. Jeśli masz ludzi wokół siebie, którzy ciebie kochają i oni są dla ciebie ważni, to może nie wszystko stracone. A jeśli jesteś samotny? Jaką wartość ma wówczas życie? Co najbardziej się liczy w ostatnich godzinach przed śmiercią? W „Pamięci, przemów”, osobliwej autobiografii Vladimira Nabokova, która jest postmodernistyczną fikcją, pojawia się wspomnienie z dzieciństwa pisarza. Do ciemnego pokoju przenika światło – okazuje się to najwspanialszym, najbardziej znaczącym obrazem, do którego powraca uporczywie, gdy nadchodzi moment rozliczenia.
Obrazy mogą podpowiadać sens. Ale dynamikę i nerw zyskują dzięki montażowi, za który w pana filmach odpowiada stała współpracowniczka Thelma Schoonmaker. Jaka jest jej rola w tworzeniu autorskiej wizji Martina Scorsese?
Ona wie, co ma robić. Porusza się w wyznaczonych przeze mnie granicach. Czasami odczuwam niepewność, nie znając wystarczająco dobrze realiów filmu. Przykładowo w „Gangach Nowego Jorku” ciężko mi było zapanować nad wszystkimi szczegółami, stąd wrażenie pewnej fantastyczności scenerii. Od Thelmy wymagam wyobraźni, umiejętności interpretacyjnych. Niezależnie od czasów, w których rozgrywa się akcja, zawsze szukam esencji – odpowiedzi na pytanie, czy i ewentualnie pod wpływem czego człowiek potrafi się zmienić. Jak postępować właściwie? W tym tkwi tajemnica ludzkiej natury. Jeśli fabuła nie zawiera tego elementu, traci dla mnie znaczenie.
Zawsze pan patrzył z tej perspektywy na kino i twórczość?
Tak mi się wydaje. Widać to nawet w „Ulicach nędzy” – opowieści o złudnych wyborach drogi życiowej. To historia człowieka pragnącego pozostać fair wobec różnych instytucji, poszukującego dobra i wykorzystywanego przez wszystkich, sprawdzająca się w każdych warunkach, w różnych społeczeństwach. Początkowo myślałem, że to wynika z mojego religijnego wychowania. Gdy byłem bardzo młody, te nurtujące mnie pytania odciągały mnie od rzeczywistości. Lecz w miarę jak dojrzewałem, próbowałem odnaleźć wartości w brutalnym świecie – gdzie ich pozornie nie ma. To trudne, ale możliwe. O tym jest m.in. „Irlandczyk”.
Sugeruje pan, że tacy ludzie jak Sheeran mogą dostąpić zbawienia?
Mam taką nadzieję. Czy Bóg wybaczy? A czy oni sami mogą sobie wybaczyć? Czy rodzina, która o wszystkim wiedziała, bliscy i skrzywdzeni potrafią rozgrzeszyć ich winy? Tu leży problem. Niektórzy sprawcy wypierają przeszłość, na starość nie są w stanie uwierzyć, że byli zdolni do takich podłości.
„Irlandczyk” kosztował ok. 160 mln dol. To najdroższa jak dotąd produkcja Netflixa. Jak pan, klasyk światowego kina niewyobrażający sobie istnienia filmów bez prezentowania ich na dużym ekranie, znosi myśl o dystrybucji w internecie?
Zawarliśmy kompromis. Netflix zgodził się, aby „Irlandczyk” przez cztery tygodnie mógł być pokazywany w kinach. Więc jest całkiem nieźle. I zobaczymy co dalej. W Nowym Jorku film jest wyświetlany nie w multipleksach, tylko wyjątkowo w Belasco Theatre na Broadwayu. Dwukrotnie w ciągu dnia – jak sztuka teatralna. Uważam, że to świetny pomysł. Oczywiście wolę oglądać filmy w bardziej komfortowych warunkach, na wielkim panoramicznym ekranie. Ale coś panu powiem. „Obywatela Kane’a” pierwszy raz obejrzałem w telewizji – pociętego reklamami. Miałem wtedy 15 lat i myślałem, że reklamy są częścią filmu. Styl był nietypowy, dziwny, więc wszystko mi się zgadzało. Lepsze to, niż gdybym miał go nie zobaczyć.
ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI
***
Martin Scorsese (ur. 1942 r.) – jeden z najwybitniejszych reżyserów filmowych na świecie, a także scenarzysta, aktor, producent i montażysta. Jego filmy dokonujące rewizji „amerykańskiego snu”, krytycznym okiem ukazujące historię Ameryki, zdobywały najważniejsze nagrody, m.in. Złotą Palmę w Cannes („Taksówkarz”) i Oscara („Infiltracja”). „Wściekły byk” z 1980 r. zdobył tytuł najlepszego filmu amerykańskiego ostatniego ćwierćwiecza. Gangsterska saga „Chłopcy z ferajny” uznawana jest za najlepszy film o mafii.