Bez względu na wyniki wyborów, wektor władzy ustawiony jest ku centrum decyzyjnemu, które to centrum – mam nadzieję chwilowo – znajduje się przy jednej z warszawskich ulic. Być może to dobry moment, aby przypomnieć sobie słynną książkę Eliasa Canettiego „Masa i władza”.
Zasadniczo dzieło to bada fenomen ustanawiania porządku totalitarnego w kraju wspaniałej kultury i równie wielkiej literatury. Niema, indyferentna i pogrążona w finansowej ruinie społeczna masa wynosi do władzy wiecowego krzykacza, który chwilę później podpala połowę świata, mając na ustach permanentną pieśń obietnicy innego, lepszego porządku. Canetti twierdził, że w tej książce chwycił za gardło wiek XX, ukazując jego totalitarną naturę, która lęgnie się nade wszystko w resentymencie. Każdy totalitaryzm okazuje się więc specyficznym rodzajem polityki godnościowej. Strasznie jestem ciekaw, co Canetti miałby do powiedzenia o dzisiejszej sytuacji powrotu historii, w zmodyfikowanej przez globalizację formie lokalnych, małych totalitaryzmów, które, rezygnując z ambicji wszechświatowej pożogi, skupiają się na utrzymaniu władzy za pomocą finansowych apanaży promujących w ludziach instynkty zgoła najniższe.
Przypominam „Masę i władzę” tylko po to, aby na moment uwolnić Canettiego od przekleństwa jego najsłynniejszej książki, które przecież na mocy analogii nie może nam się dzisiaj na wiele przydać. Jesteśmy po prostu bezbronni w obliczu własnej współczesności, tak samo jak bezbronny był Canetti, kiedy na początku lat 60. opublikował swoją pracę.
Coś jednak nasze bezbronności łączy. Elias Canetti, literacki noblista, był nie tyle analitykiem procesów społecznych, ile – jak sam pisał – zagorzałym wrogiem śmierci, jej nieprzyjacielem. Wspaniałym dowodem jego zmagań ze śmiercią jest opublikowana właśnie w wydawnictwie Pogranicza „Księga przeciwko śmierci”.