Nie ulega wątpliwości – zmarły w zeszłym tygodniu w wieku 80 lat piosenkarz był emblematyczną postacią czeskiej, a przede wszystkim czechosłowackiej muzyki popularnej. Jego kariera ma więc nie tylko wymiar osobisty, ale i historyczny, także dlatego, że pokazuje, co to znaczy, kiedy artysta estradowy staje się ikoną kultury. Mariusz Szczygieł w wybitnej reportażowej książce „Gottland” pisał, że Gott („czeski Pavarotti i Presley w jednym”) był traktowany przez naszych południowych sąsiadów niczym dobro narodowe nie tylko ze względu na swój talent, ale i na specyfikę sztuki, jaką uprawiał. Choć rutynowo, poza czeskim, śpiewał w obcych językach (najwięcej po niemiecku), w społecznej świadomości pozostawał swojakiem, który zaczynał od występów w praskich kawiarniach, by później zdobyć sławę światową.
Zrazu próbował być wokalistą jazzowym, kiedy podjął studia w praskim Konserwatorium Muzycznym, przepowiadano mu świetną przyszłość operowego tenora, a w przezabawnej komedii Oldřicha Lipský’ego „Lemoniadowy Joe” z 1964 r. błysnął talentem wykonawcy kowbojskiego country, śpiewając piosenkę „So Far”. Ma też w swoim dorobku zaśpiewany po niemiecku hit Rolling Stonesów „Paint It Black” („Rot und Schwartz”), który w tej wersji osobliwie przypomina raczej żydowski utwór klezmerski z charakterystycznym intro płaczliwych skrzypiec. Dodajmy do tego wspólny występ z niemieckim raperem Bushido oraz przebój „Forever Young”, zaśpiewany 10 lat temu z rockowym zespołem Alphaville, a będziemy mieli pełne wyobrażenie nie tylko o skali talentu, ale i jego cyrkowej niemal elastyczności. Był przeto Gott jak kameleon, nie tylko zresztą w sferze artystycznej.
Antykarta
Rodacy wybaczyli Karelowi Gottowi wiele.