Przywracanie do stada
Jan Komasa: W „Bożym Ciele” kłamca wydobywa z ludzi prawdę
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Jak dużo ludzi podszywa się w Polsce pod księży?
JAN KOMASA: – Z tego co wiem, wykrywanych jest kilkanaście przypadków rocznie. To fenomen socjologiczny wzbudzający ciekawość i nieufność.
Tak jak wasz film.
Zdjęcia kręciliśmy w Jaśliskach koło Tylawy. To bardzo konserwatywny region, 74 proc. mieszkańców głosuje na PiS. Grającego fałszywego księdza Bartka Bieleni ludzie nie odróżniali od roli. Siła symbolu była tak duża, że oni po prostu widzieli w nim duchownego, pozdrawiali „szczęść Boże”. Mnie identyfikowano z kinem patriotycznym, nie prawicowym. Niby mam serce po właściwej stronie, lecz traktowano mnie jako osobę poszukującą. Więc chwiejną. Natomiast nazwisko scenarzysty Mateusza Pacewicza, kojarzące się przez jego ojca z Agorą i „Gazetą Wyborczą”, działało niczym hamulec. Gdy potrzebowaliśmy wsparcia, pojawiały się problemy.
Jakie?
Biskup ordynariusz Adam Szal, metropolita przemyski, nie zgodził się, byśmy weszli z kamerą do miejscowego sanktuarium. Scenariusz uznał za antychrześcijański, antyklerykalny i tendencyjny. Jednoznacznie deprecjonujący kapłaństwo oraz urzędy z nim związane. W piśmie, które mi przesłał, zarzucał, że instrumentalnie traktujemy miejsce kultu. Wkraczamy w kanonicznie i moralnie ważną materię związaną z uzurpacją święceń kapłańskich, a nie wyjaśniamy i nie opisujemy kar związanych z tym nadużyciem. Biskup przestrzegał też w swoim liście, że „wielość sensacyjnych, kontrowersyjnych, na dodatek niewyjaśnionych teologicznie czy kanonicznie postaw wobec zasadniczych świętości naszej wiary, czyli sakramentów, struktury Kościoła, w mojej ocenie uczyni więcej szkody i stać się może przyczyną wątpliwości i zamieszania, a nie zbudowania wiernych”.
Co pan sobie wtedy pomyślał?
Że Kościół się boi, bo traci wiernych i ma trudności z określeniem na nowo swojej roli. To jedna za najstarszych organizacji na świecie, bardzo nielubiąca zmian. Chce stać na straży porządku, uważając, że wypracowana niegdyś formuła w zupełności powinna wystarczać w każdych warunkach. A nasz film jest w jakimś sensie niebezpieczny, bo przyczynia się do nadkruszenia tego porządku.
Pomimo że jego reżyser deklaruje się jako wierzący?
Wszyscy w tym kraju mamy korzenie chrześcijańskie, choćbyśmy nie wiem jak się od nich odcinali albo się ich wstydzili. Zostałem ochrzczony przez ojca dominikanina Jana Górę, który należał do tego samego pokolenia duchownych-intelektualistów, co Józef Tischner czy Adam Boniecki. On był zżyty ze środowiskiem artystów. Zależało mu na dialogu. I ten rodzaj otwartości mi przekazał.
O jaki Kościół walczy chłopak z poprawczaka, który udaje w pana filmie księdza?
Ludzki. Potrzeba duchowości jest taką samą potrzebą jak pragnienie akceptacji.
Dlaczego to budzi takie emocje?
Chyba właśnie z lęku przed zmianami. Polacy nie przeżyli reformacji. Katolicyzm nigdy nie został przez nas mocno zakwestionowany. Istniała społeczność żydowska, która była największą na tych ziemiach diasporą. Jedną trzecią przedwojennej Warszawy stanowili Żydzi. Ale oni wszyscy zostali wymordowani. Nasze społeczeństwo się ujednoliciło. W nienaturalny sposób staliśmy się homogeniczni. Teraz dopiero – jako kraj europejski – zaczynamy dialog o kształcie rzeczywistości, o religijnych dogmatach. Podważamy reguły dotychczas nienaruszalne. Zmiany wśród młodych są niewyobrażalne. Jesteśmy najsilniej laicyzującą się wspólnotą na świecie.
I to wywołuje panikę.
Tak. Młodzi domagają się rozmowy o rzeczach, o których z punktu widzenia Kościoła nigdy nie powinno się publicznie dyskutować.
„Boże Ciało” powstało, żeby tę dyskusję podkręcić?
Niekoniecznie. Wzrusza mnie sytuacja odrzucenia i impuls, który nakazuje zaopiekować się wykluczonymi. W „Bożym Ciele” poruszył mnie dramat młodego człowieka, który zapewne nic by po sobie nie zostawił, gdyby nie zaczął udawać księdza. Czuje się nikim. Nawet policjant mówi do niego, że jest gnidą. Społeczeństwo resocjalizuje, przynajmniej w teorii, a tak naprawdę nie daje szans na lepsze życie. To akurat znam z autopsji. W mojej rodzinie zawsze byłem najstarszym dzieckiem, na którym spoczywał obowiązek troszczenia się o młodsze rodzeństwo. Angażowałem się w akcje społeczne. Mam dwunastoletnie doświadczenie współpracy z Monarem. Nakręciłem dokument „Spływ” o spływie kajakowym Doliną Rospudy, będącym częścią terapii grupowej, uczącej uzależnionych odpowiedzialności, organizacji i życia we wspólnocie. Niestety, społeczeństwo zazwyczaj nie ułatwia powrotu do normalności. Zdarza się, że któryś z pacjentów do Monaru wraca.
Jednak Daniel, bohater filmu, próbuje. Skąd się w nim bierze siła, by wziąć odpowiedzialność za zupełnie obcych mu mieszkańców małego miasteczka?
Z poczucia absurdu. On zdaje sobie sprawę, że jest skazany na zdemaskowanie, nie da się przecież długo oszukiwać wiernych. Ma też wyrok środowiskowy, wie, że za zło, które kiedyś zrobił, nie wywinie się. Więc nie on, tylko sytuacja zaczyna rządzić nim samym. Ale też widzi, że jak przywdziewa koloratkę, to zostaje zauważony, doceniony, przestaje być pyłkiem. Staje się kimś. Znajduje sobie misję. A ta wydaje mu się słodsza niż narkotyki i przypadkowy seks. Mamy więc jakby dwa filmy w jednym: o oszuście i o człowieku, który jako fałszywy ksiądz robi bezinteresownie dobre rzeczy.
O świętości opowiada się najpełniej poprzez grzech?
Tak, w „Bożym Ciele” kłamca wydobywa z ludzi prawdę. Tych paradoksów jest zresztą znacznie więcej. W miasteczku usytuowanym jakby poza systemem, na prowincji, gdzie większość czuje się odrzucona, ludzie odrzucają też innych, dzielą na gorszych i lepszych. Ofiary zamieniają się w katów. Jak u Dostojewskiego i Tołstoja.
Dzięki temu historia oszusta staje się uniwersalną przypowieścią?
Bohater filmu znalazł się w sytuacji zawieszenia, którą można porównać do zdziwienia, gdy spóźniamy się na samolot. Trzeba coś zrobić, wdajemy się w rozmowę i nagle rodzi się pokusa alternatywnego rozwiązania. Człowiek zagląda za kulisy teatru rzeczywistości. Sprawdza, co by było, gdyby inaczej zostały rozdane karty. I rzeczywistość nagle skręca w tę stronę. Myślę, że w tym sensie jest to film o losie.
A dlaczego on w ogóle marzy, by zostać księdzem? Sam pan powiedział, że młodzi dzisiaj nie lgną do Kościoła, częściej go kwestionują…
W poprawczaku Daniel spotkał prawdziwego księdza od trudnej młodzieży, który stał się dla niego wzorem, archetypem mistrza. I ten ksiądz później sprowadza go na ziemię. Staje się – trzymając się terminologii Junga – jego cieniem. To trochę mroczna postać, tłumacząca mu, że jest wiele innych, łatwiejszych sposobów, by czynić dobro. Jeśli się popełniło przestępstwo, szczególnie tak ciężkie jak bohater, istnieje możliwość ubiegania się bezpośrednio w Watykanie o możliwość pełnienia posługi duszpasterskiej. Nie słyszałem, by kiedykolwiek taką zgodę wydano. Ale można zostać misjonarzem, zakonnikiem. Klasztory chętnie przyjmują grzeszników. Daniel jednak upiera się, by pełnić rolę instytucjonalnego księdza.
Czy może raczej psychoterapeuty? Bo on przecież pomaga mieszkańcom zrozumieć siebie.
W dzisiejszych czasach terapie pełnią rolę spowiedzi. Psychologowie zastępują księży. Mamy więc sytuację, że chłopak wchodzi w rolę księdza, ale de facto spełnia funkcję psychoterapeuty. Sam też przeszedł tę drogę. Był poddawany psychoterapii, zna na pamięć jej metody: leczenie krzykiem, wyciąganie z siebie emocji za pomocą oddechu itd. Potrafi więc pracować z ludźmi, dawać im nadzieję. Jest im potrzebny tak samo jak oni jemu. Uważam, że wspólnotowość jest doświadczeniem religijnym. Przynależność do grupy daje rodzaj ekstazy. Pobudza ją ten sam ośrodek w mózgu odpowiadający za poczucie sensu.
W co wierzy Daniel?
On ma to wypisane na twarzy. Jest człowiekiem, którego nie powinno już być na świecie, bo sam siebie z niego skreślił. Poddaje się wyrokowi, ale łapie momenty nadziei. Wtedy znów wydaje mu się, że życie jest po coś. Prawdziwy wymiar depresji polega na tym, że wierzy się już tylko w swój koniec. Daniel zwraca się do Jezusa. Tylko co z tego, skoro i tak jest samotny, i wiadomo jak to się dla niego skończy. Nieważne, czy on w Boga wierzy, czy nie. Dla niego, jako mordercy, nie ma ucieczki. Chciałem, żeby znalazło to wyraz w estetyce filmu. Dlatego poza pierwszym i ostatnim ujęciem kadry są statyczne. Kamera się nie rusza, jakby świat był więzieniem.
Jakie potrzeby zaspokaja w ludziach Daniel?
On widzi dobro. Lepiej niż inni potrafi je wydobyć i uzewnętrznić. Jeden z moich ulubionych reżyserów Asghar Farhadi, autor „Rozstania”, powiedział mi kiedyś, że współczesna tragedia nie polega na walce dobra ze złem. Tylko dobra z dobrem. Tak skonstruowane jest „Boże Ciało”. Wszyscy chcą jak najlepiej, działają w zgodzie ze swoim sumieniem, czują się niewinni, a nawet mają ten sam cel. I się tratują. W imię szlachetnych pobudek – szukania winnych śmierci siedmiu osób, które zginęły w wypadku samochodowym – dochodzi między nimi do podziałów i wojny.
Można powiedzieć, że to symboliczny obraz polskiego piekła po katastrofie smoleńskiej. Chciał pan pokazać, jak trudno scalić wspólnotę?
W jednej z wersji scenariusza padało słowo „wrak”. Zrezygnowaliśmy z niego, ponieważ nie chcieliśmy upolityczniać naszej wizji. To, co się stało z pamięcią o 96 ludziach lecących tupolewem, zasługuje na niejeden film, ale my opowiadamy o emocjach. Jedna z matek straciła w filmowym wypadku najbliższą osobę, pozostaje blisko proboszcza, więc łatwo jej urządzać pod kapliczką „codziennice”. Proboszcz czuje się bezsilny, to ona odgrywa rolę liderki. Paradoksalnie, dla takich osób największym zagrożeniem jest ten, kto chce pomóc. Bo narusza status quo, a kobieta pragnie, by ono trwało. Nie chce się wyleczyć, tylko przeżywać żałobę i szukać potwierdzenia swojej krzywdy.
Mało jest filmów, które pokazują, że po tak traumatycznych wydarzeniach cała historia się dopiero zaczyna, a nie wraz ze śmiercią kończy.
To, co następuje po, okazuje się bardziej gorące od tego, co było przed. Podobnie jest w „Trzech billboardach za Ebbing, Missouri” i „Lewiatanie”, które stanowiły dla nas pewną inspirację. Ten sam motyw zaciekawił nas w reportażach Wojciecha Tochmana z tomu „Wściekły pies”.
Czym jest w tym kontekście dobro?
Przywracaniem. Do stada, do społeczności.
Wierzy pan w możliwość pogodzenia zwaśnionych plemion?
Nie, bo w każdy wtorek czy czwartek znajdziemy powód, by znów się pokłócić. Czy śmierć papieża cokolwiek zmieniła? Pod wpływem emocji kibice podawali sobie ręce, a tydzień później wszystko wróciło do normy.
W filmie pojawia się jednak cień nadziei na pojednanie.
Ale Daniel nigdy się o tym nie dowie. Myślę, że Polska zawsze będzie rozklejonym narodem. Nie stanowimy wyjątku. Tak samo rozklejone są Stany Zjednoczone, Francja, Niemcy czy Wielka Brytania. Podziały wpisują się w nasz kod. Jesteśmy różni. Mamy inne światopoglądy. Należy się cieszyć, że społeczeństwa w ogóle jeszcze funkcjonują. Cud będzie wtedy, jeśli się nie pozabijamy.
Sztuka jest w stanie zmienić ten kod?
Nie chcę się zasłaniać mówieniem, że jestem tylko reżyserem. Wierzę, że filmy jednak coś zmieniają. Ale to nie jest łatwo mierzalne. „Sala samobójców” wywołała na przykład potrzebę rozmowy o inności i rodzinie. Do dziś jest pokazywana przez psychologów, ukształtowała pewne pokolenie. „Miasto 44” też miało dużą siłę oddziaływania, zresztą podobnie jak „Wołyń” czy „Kler” Wojtka Smarzowskiego.
„Kler” nie odciągnął ludzi od Kościoła.
Owszem, niczego nie zmienił z dnia na dzień. Dokument Sekielskich również nie. Film jest rozmową. Dopóki ludzie nie rozmawiają na ważne tematy, nic nie ulega zmianie. Lecz gdy po wyjściu z kina gadają, toczą dyskusje, kropla zaczyna drążyć skałę. „Bożym Ciałem” wpisujemy się w inną debatę. Do niedawna Kościół był nietykalny. Powstawały biografie, jak „Popiełuszko” czy seriale typu „Ojciec Mateusz”, ukazujące detektywa w sutannie, ale nie wolno było dotknąć Kościoła jako instytucji. A my ten zakaz łamiemy choćby pytaniami. Czy trzeba być księdzem, żeby pomagać duchowo ludziom? Gdzie szukać sensu poza instytucjonalnym Kościołem?
Można stworzyć Kościół poza Kościołem?
Kościół warto reformować. Pięknie to wyraziła pewna Amerykanka po pokazie za oceanem „Bożego Ciała”, zwracając uwagę, że nasz film jest wystarczająco chrześcijański, bo pokazuje sposób, w jaki należy leczyć katolicyzm, wcale go nie atakując – w przeciwieństwie do np. „Spotlight”. Moim zamiarem nie było zrobienie filmu antykatolickiego. Wiara w Boga i wiara w człowieka są dla mnie tożsame. Jedno i drugie oznacza wiarę w sens. Mam przyjaciół ateistów, także w rodzinie. I powiedzieć o nich, że otacza ich aksjologiczna pustka, że w nic nie wierzą, to dla nich największa potwarz. Jak ktoś uprawia sztukę, to wierzy w dialog. A jak się wierzy w dialog, to się wierzy w człowieka. Czyli w sens.
Lekarstwem na ograniczenia polskiego katolicyzmu mogłaby być odrobina nowej teologii?
Podobną rzecz powiedziano nam w Toronto, gdzie zauważono, że prezentujemy w filmie bardzo protestanckie podejście. Daniel jest świecką odpowiedzią na figurę księdza, przypomina pastora. Wychodzi do ludzi, odprawia ceremonie, wyzwala w nich energię, pod jej wpływem oni tańczą, śpiewają, płaczą. Wyrzuca z nich demony. A oni tego bardzo potrzebują. Jeśli hierarchowie w naszym kraju uznają, że protestantyzm jest zagrożeniem, a nie bratem w wierze, to wszystko stracone.
System niczego się tak nie boi jak nowego otwarcia.
Jeśli nie nastąpi akceptacja nowego sposobu myślenia o wiernych, o roli księdza, jeśli nadal będą wykluczane mniejszości seksualne, narodowe i inne wyznania, nie nastąpi zmiana sposobu komunikacji, odrzucana będzie inkluzywność – czarno widzę przyszłość Kościoła.
Choroba, o której rozmawiamy, jest tylko polską przypadłością?
Za granicą nasz film jest postrzegany szerzej. Pojawiło się zainteresowanie ze strony kilku amerykańskich producentów, aby zrobić remake „Bożego Ciała” w postaci anglojęzycznego serialu. W Teksasie znajduje się miasteczko o nazwie Corpus Christi. Okazało się, że też są księża i pastorzy, którzy wiele lat udawali w kongregacjach duchownych. Jeden z nich omal nie został biskupem. W Hiszpanii znany był przypadek duszpasterza, który przez dwie dekady nielegalnie odprawiał msze. Sprawa jest więc uniwersalna. Przemawia do wszystkich.
ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI
***
Jan Komasa (ur. 1981 r.) – warszawiak urodzony w Poznaniu. Laureat Paszportu POLITYKI za „Miasto 44”. Absolwent łódzkiej Filmówki. Debiutował na dużym ekranie „Odą do radości”, filmem nowelowym uznanym za manifest pokolenia ’89. Głośny dramat psychologiczny o dojrzewaniu i odrzuceniu „Sala samobójców” z 2011 r. miał premierę na festiwalu w Berlinie. Obejrzało go ponad milion widzów. Za pół roku wejdzie na ekrany jego sequel „Sala samobójców. Hejter”.