Wenecki Złoty Lew dla filmu Todda Phillipsa wywołał wśród części krytyków zdziwienie: najstarszy festiwal filmowy na świecie nagradza hollywoodzką rozrywkę opartą na komiksowym pierwowzorze. Rzecz w tym, że „Joker” przekracza gatunkowe ograniczenia. Jest mrocznym kryminałem i psychologicznym studium odrzucenia, społeczną diagnozą, przebraną w kostium retro, ale odwołującą się do aktualnych wydarzeń.
Tytułowym Jokerem jest tu Arthur Fleck – fenomenalnie zagrany przez Joaquina Phoenixa podrzędny aktor zatrudniony w agencji klaunów. Jest samotnikiem, mieszkającym z podstarzałą, zrzędliwą matką. Unika ludzi, bo cierpi na emocjonalną labilność, objawiającą się mimowolnymi napadami histerycznego śmiechu. Marzy o karierze stand-upera, lecz pozbawiony charyzmy i poczucia humoru ponosi na scenie klęskę. Każdy dzień przynosi mu kolejne ciosy: zostaje pobity przez chuliganów, traci pracę, jego występ, nagłośniony przez popularnego telewizyjnego showmana, staje się publicznym pośmiewiskiem.
Współczucie dla diabła
Phillips i Phoenix zastawiają przy tym na widzów pułapkę: Fleck nie jest postacią wywołującą instynktowny lęk. Raczej budzi współczucie, gdy szarpany atakiem niekontrolowanego śmiechu podaje współpasażerce z autobusu karteczkę objaśniającą, na czym polega jego choroba. Kiedy po raz pierwszy sięga po broń, by wymierzyć ją w pijanych japiszonów w metrze, widzimy w nim ofiarę, a nie oprawcę. Fleck krok po kroku stacza się w otchłań rozpaczy i szaleństwa, lecz zarazem staje się symbolem buntu przeciwko elitom, uosabianym tu przez Thomasa Wayne’a (czyli ojca Bruce’a, który w przyszłości stanie się Batmanem). Kiedy w Gotham wybuchają zamieszki, część uczestników nosi maski klauna – tak jak haktywiści z grupy Anonymous czy działacze ruchu Occupy, którzy zaadaptowali do swoich potrzeb maski Guya Fawkesa.