Po niedawnym ujawnieniu ostatniej afery w Ministerstwie Sprawiedliwości wreszcie zrozumiałem, skąd bierze się hejt w polskim internecie. Wcześniej po przeczytaniu fali nienawistnych, nawołujących do przemocy komentarzy nawet pod całkiem niekontrowersyjnymi tekstami w gazetach, często podnosiłem głowę znad ekranu i tylko rozglądałem się bezradnie.
Kto to może pisać?
Ten miły starszy pan, który siedzi koło mnie w autobusie z rozłożonym na kolanach wyprasowanych w kancik spodni „Naszym Dziennikiem”? Ponura kasjerka w barze mlecznym, którą od dwóch lat bezskutecznie próbuję rozśmieszyć? Kibic z powstańcem warszawskim na łydce z sąsiedniego podwórka?
Intuicja słusznie mi podpowiadała, że to żadne z nich. Nie umiałem sobie wyobrazić, żeby komukolwiek z nich chciało się z własnej woli siedzieć w domu przed komputerem i wypisywać komentarze nawołujące do nienawiści wobec uchodźców, Żydów, sędziów, nauczycieli czy – jak ostatnio – homoseksualistów.
Polowanie na anonimowych internetowych hejterów przypominało więc trochę szukanie autorów dowcipów – wszyscy znają dowcipy, ale chyba mało kto zna ludzi, którzy je wymyślają. Z tą oczywiście różnicą, że dowcip, nawet najlepszy, nie może zabić.
Dopiero informacje o zlecaniu hejtu na sędziów przez Ministerstwo Sprawiedliwości pozwoliły mi zrozumieć, że szukałem hejterów nie tam, gdzie powinienem był. Chociaż może nie do końca, bo patrzyłem wokół siebie, a mieszkam całkiem niedaleko Ministerstwa Sprawiedliwości i czasem widzę, jak panowie z poważnymi minami wchodzą do środka albo wychodzą z budynku. Ani przez chwilę nie brałem ich jednak pod uwagę, musieli mnie zmylić swoimi eleganckimi garniturami i limuzynami. Równie trudno byłoby mi uwierzyć, że to oni wymyślają dowcipy.