JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Pańska znajomość z reżyserem Pedro Almodóvarem rozpoczęła się we wczesnych latach 80. Pamięta pan okoliczności waszego spotkania?
ANTONIO BANDERAS: – Występowałem wtedy w Spanish National Theater. Piliśmy kawę z przyjaciółmi w modnej knajpie, którą w międzywojniu upodobali sobie lewicowi intelektualiści. W pewnym momencie zjawił się pełen wigoru, niewielkiego wzrostu, krzykliwie ubrany, bardzo dowcipny gość z odlotową aktówką i rzucił w moim kierunku uwagę, że mam fajną, romantyczną twarz i powinienem zagrać w kinie. Spojrzałem z nadzieją, czy ktoś wie, kto to jest. „Nazywa się Pedro Almodóvar – zostałem poinformowany. – Nakręcił jeden film i na pewno już nic więcej nie zrobi”.
Przez lata współpracowaliście przy ośmiu produkcjach. Co się w nim zmieniło przez ten czas?
Zawsze wymagał bardzo wiele od siebie. Nigdy nie zadowalał się byle czym, a już na pewno nie sztampowym aktorstwem. Z początku wydawał się bardziej szalony, częściej pozwalał sobie na kpinę, żart. Na planie nie zamykały mu się usta. Razem z podobnie myślącymi, otwartymi na eksperymenty artystami tworzyliśmy barwną grupę, która testowała różne granice: obyczajowe, moralne, estetyczne. Po śmierci Franco życie wydawało się tak sztywne i nieciekawe, normy tak zakłamane, że próbowaliśmy to złamać i zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Moja matka, gdy zobaczyła mnie w „Labiryncie namiętności”, załamała ręce. Strasznie się za mnie wstydziła. Ale już przy następnych projektach zaczęła być dumna, że ma tak postępowego i nowoczesnego syna.
Po 22 latach przerwy spotkaliśmy się przy dramacie „Skóra, w której żyję”. Byłem bogatszy o nowe doświadczenia zdobyte za granicą, a on, zorientowawszy się, że chcę mu zaserwować to wszystko, czego się przez ten czas nauczyłem, szybko mnie przystopował.