Popkultura ma już za sobą długi okres fascynacji seryjnymi zabójcami. Za jego szczyt uznać można filmy „Siedem” Davida Finchera i „Milczenie owiec” na podstawie powieści Thomasa Harrisa. Potem były jeszcze między innymi „Zodiak” (też Finchera), następnie seriale „Dexter” czy „Hannibal”, w których to już sami mordercy byli głównymi bohaterami. W literaturze kryminalnej zaroiło się natomiast od zwyrodnialców prześcigających się w opracowywaniu coraz bardziej wymyślnych sposobów na torturowanie i uśmiercanie swoich ofiar. Doczekaliśmy się nawet historii kierowanej do młodzieży, czyli serii „John Cleaver” Dana Wellsa, rozpoczętej powieścią „Nie jestem seryjnym mordercą”, której protagonistą jest nastoletni socjopata, świadom faktu, że jeżeli ulegnie swoim żądzom, zacznie zabijać ludzi. To był 2009 r.
Ostatnia dekada to już okres przemian. Kilka miesięcy temu w „Podły, okrutny, zły” skazany za zamordowanie 30 kobiet Ted Bundy miał twarz gwiazdora Zaca Efrona. Sam Charles Manson w ubiegłym roku „pojawił się” w filmie „Charlie Says”. Obecnie natomiast powraca w „Pewnego razu w… Hollywood” Quentina Tarantino, a także w drugim sezonie serialu „Mindhunter” Netflixa, gdzie zresztą wciela się w niego ten sam aktor Damon Herriman.
„Mindhunter” to ciekawy przypadek, bo można tę produkcję odczytywać jako ukoronowanie „przygody” Finchera z motywem seryjnych morderców. Reżyser ponownie pochyla się bowiem nad najbardziej okrutnymi z ludzi, czyni to jednak w sposób bardziej analityczny, bo pokazuje fabularną wersję narodzin w FBI jednostki studiującej psychikę seryjnych zabójców, celem ich zrozumienia – a ostatecznie skuteczniejszego ścigania.