Nowy „Król Lew” jest tak fotorealistyczny, że aż niepokojący. Animowane zwierzęta filmowane są tak jak bohaterowie przyrodniczych serii BBC, ale zachowują się w nierealistyczny, bo ludzki sposób. To wprowadza dysonans. Jest też jedną z niewielu rzeczy, która odróżnia nowy film (w kinach od piątku) od jego kultowego poprzednika z 1994 r. Scenariusz nowej wersji w jakichś 90 proc. pokrywa się z oryginałem, co krytyków skłania do złośliwych porównań. Pojawia się określenie „copycat” – nowy lew (kot) jest naśladowcą starego, czy „deepfake” – odnoszące się do krążących po sieci fałszywych filmów wideo, korzystających z technologii, która umożliwia dokładną imitację czyjejś – najczęściej bohatera masowej wyobraźni, znanego i lubianego – mimiki czy barwy głosu.
Deepfake tworzony jest po to, by oszukać odbiorcę i ośmieszyć bohatera. A to z pewnością nie było intencją Studia Disney, twórcy obu wersji historii o dojrzewaniu Simby. Szefowie Disneya mają pełną świadomość, że kadry z ich animacji, w tym „Króla Lwa”, mogłyby być ilustracją hasła „nostalgia” w encyklopediach i słownikach. Dlaczego zatem zdecydowali się na realizację nowej wersji, z Jonem Favreau za sterami? Powszechnie lubiana animacja w reżyserii Rogera Allersa i Roba Minkoffa to przecież był Disney na najwyższym poziomie artystycznym. Rysunki wciąż urzekają swoim pięknem, animacja jest płynna, czerpiąca z bogactwa afrykańskiej fauny i flory, a w momentach numerów tanecznych na scenę wjeżdża surrealizm. Przy tym wszystkim narracja tego filmu pozostaje prosta, choć niepozbawiona głębszych znaczeń.
Wykluczone hieny
Na początku historii zwierzęta zamieszkujące sawannę składają pokłon lwiątku Simbie. Jego ojciec Mufasa zakłada, że Simba obejmie po nim panowanie nad terytorium zajętym przez lwy.