Początek XXI w. polska muzyka witała w Łodzi. Opolski festiwal w 2001 r. bawił się przy piosence „Powiedz” łódzkiej grupy Ich Troje, która wyjeżdżała z imprezy z nagrodą publiczności. Za chwilę było jej pełno wszędzie, a Łódź w haśle z transparentu „przepraszała za Ich Troje”. Ale dokładnie w tym samym czasie zamieszanie na scenie hiphopowej zrobiło „Ile jestem w stanie dać” i cały debiut płytowy młodziutkiego O.S.T.R.-a Adama Ostrowskiego, za moment największej gwiazdy gatunku. A na słuchaczach rocka wrażenie zrobiło groźne zawołanie: „Mamy butelki z benzyną i kamienie, wymierzone w ciebie!” grupy Cool Kids Of Death, również debiutującej, a wkrótce uznanej za fenomen pokoleniowy.
Te dwa czteroliterowe skróty – CKOD i O.S.T.R. – łączy więcej, niż się z pozoru wydaje. Nie tylko Łódź, ale też precyzyjniej Bałuty, jeszcze na początku XX w. wieś o rekordowo dużej (100 tys. mieszkańców) populacji – efekt szybkiego rozwoju przemysłowego – a później dzielnica miasta. Po wojnie odmieniona wielkimi osiedlami, ale wciąż z pozostałościami przedwojennej kamienicznej zabudowy, a nawet resztkami podmiejskiego krajobrazu. To szczególne miejsce, mocno dotknięte transformacją gospodarczą – jak zresztą cała Łódź – miało się stać prawdziwą wylęgarnią muzycznych oryginałów i talentów.
Miasto jak z Lyncha
„Kto z Łodzi pochodzi, ten sam sobie szkodzi” – przypomina starą maksymę Kazimierz Rajnerowicz, autor wydanej właśnie książki „Nie będzie żadnej rewolucji” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej). Śledzi w niej losy Cool Kids Of Death. Ale wygląda daleko poza biogramy jej założycieli, którzy dorastali właśnie na Bałutach. Interesuje go mit niekochanego miasta.