Wydawało się, że rozwalenie stadniny w Janowie Podlaskim stanowi szczyt arogancji i niekompetencji „dobrej zmiany” i jej wiernych kondotierów. Później pojawiła się reforma szkolnictwa, zamach na sądy, upokorzenie niepełnosprawnych itd. Muzeum Narodowe w Warszawie może w tej antyrywalizacji podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej.
Czystki w Muzeum Narodowym
Przypomnijmy, że całe nieszczęście nazywa się Jerzy Miziołek. Mianowany z bożej (ministra Piotra Glińskiego) łaski dyrektorem tej zasłużonej i jakże ważnej palcówki muzealnej. W instytucji, której jednym z najmocniejszych fundamentów egzystencji (podobnie zresztą jak w stadninie) jest wiedza, doświadczenie, możliwość spokojnej pracy, ciągłość i odpowiedzialność, nowy szef beztrosko udowadnia, że i bez tych wszystkich wartości da się funkcjonować. Przypomnijmy, że w kilka miesięcy narobił – używając kolokwialnego języka – takiego dymu, że już zza niego niewiele widać, a już na pewno nie widać przyszłości.
Po pierwsze, zwolnił (lub zmusił do odejścia) ok. 50 pracowników, często o najwyższych kwalifikacjach zawodowych. Listę zainaugurował jego poprzednik, pełniący obowiązki dyrektora Piotr Rypson (zwolnienie w przedemerytalnym okresie ochronnym), a zakończył – 9 lipca – prof. Antoni Ziemba, człowiek, do którego najwyższych kompetencji zawodowych (przez blisko ćwierć wieku był przewodniczącym Kolegium Kuratorów przy MN Warszawa), wielkiego oddania instytucji i cnót osobistych nikt w środowisku muzealników nie ma najmniejszych zastrzeżeń. Oczywiście poza innym profesorem: Miziołkiem. I być może jego patronem, kolejnym profesorem, Glińskim.
Piotr Rypson: Do kierowania muzeum potrzebna jest otwartość i odwaga
Prof. Miziołek majstruje przy wystawach
Po drugie, nowy szef w sposób niepokojący zaczął majstrować zarówno w ekspozycjach stałych, jak i przy programie czasowych wystaw. Kwintesencją tych pierwszych było usunięcie z Galerii Sztuki XX i XXI w. prac grupy Sędzia Główny, Katarzyny Kozyry i Natalii LL, a w konsekwencji słynna już tzw. afera bananowa. Zaś kwintesencją tych drugich – absolutnie kuriozalna wystawa złożona z reprodukcji prac Leonarda da Vinci, rodem z prowincjonalnych, objazdowych, edukacyjnych wystaw, organizowanych w PRL w głębokich latach 50.
Poziom aberracji tych działań jest tak wielki, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby za jakiś czas pan Miziołek wpadł np. na pomysł, by wszystkie dzieła o tematyce religijnej ze zbiorów muzeum przekazać episkopatowi, zaś te, które mogą potęgę Kościoła podważać – komisyjnie „zneutralizować”.
Co kieruje prof. Miziołkiem? Pragnienie sławy? Lojalność wobec PiS?
Na tę rozpiętą między slapstickiem a horrorem, soap-operą a thrillerem historię (która nie wiadomo kiedy się skończy) warto spojrzeć z trzech punktów widzenia. Punkt pierwszy, może nie najważniejszy, ale bardzo intrygujący: psychologiczny. A w jego ramach pytanie: co sprawia, że może nie wybitny, ale mający jakieś sukcesy naukowiec nagle zaczyna zachowywać się jak oszalały słoń w składzie porcelany? Ile w tym jest autentycznego poczucia misji i głębokiej wiary w prawdziwe porządki, które tylko on zaprowadzi, a ile odreagowywania, leczenia jakichś kompleksów, zaciętego: ja wam teraz pokażę? Co sprawia, że rzuca się na szalę dekadami wypracowywaną reputację – dla kilku chwil (wątpliwej) sławy? Na ile realizuje oczekiwania zwierzchników, a na ile wymknął im się spod kontroli?
Punkt drugi, organizacyjny. Muzea należą do instytucji o wyjątkowo precyzyjnych procedurach działania i standardach podejmowania decyzji. Oczywiście, że zdarzali się w przeszłości szefowie o obniżonym progu odpowiedzialności, ale zawsze granicą nie do przekroczenia były dla nich przepisy, dobra tradycja, środowiskowy etos. Przypadek Miziołka dowodzi, że te wszystkie ważne wentyle bezpieczeństwa nagle przestają działać.
Na stałe doklejone już do władzy PiS filmowe „nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?” w tym przypadku brzmi szczególnie złowróżbnie, bo dotyczy jednego z powierników najważniejszej części narodowej spuścizny. Nie skutkują protesty, pikiety i listy (bez odpowiedzi) pisane do władzy zwierzchniej przez tzw. autorytety. Nie skutkują żadne formalne procedury kontroli. Ani środowiskowe naciski, już nie tylko z Polski, ale i zza granicy.
Czytaj także: Muzea narodowe i osobliwa zmiana wart
Minister Gliński powinien Miziołka odwołać
I w ten sposób przechodzimy gładko do aspektu trzeciego, politycznego. Jeżeli nawet Piotr Gliński w głębi duszy żałuje tej nominacji (a jestem w stanie przyjąć taką możliwość), to duma tej władzy i mająca dobre komunistyczne korzenie niechęć do przyznawania się do jakichkolwiek porażek każą iść w zaparte i utrzymywać na dyrektorskim stanowisku ewidentnego szkodnika, który muzeum zarządza przez konflikt, w pogardzie dla standardów.
Nie wiem, co jeszcze musi się zdarzyć, by minister kultury i dziedzictwa narodowego przyznał się do błędu i odesłał Jerzego Miziołka tam, skąd przyszedł, czyli na Uniwersytet Warszawski (jeżeli zechcą go tam ponownie przyjąć). Nie wiem i mówiąc szczerze, aż boję się myśleć.
Czytaj także: Jak przegrywa minister Gliński