Raperów pozornie bogatych i manifestujących swoje bogactwo w teledyskach i mediach społecznościowych za oceanem nie brakuje. Jay-Z nawet nie ma konta na Instagramie, a nadmierne obwieszanie się błyskotkami dawno już porzucił. Spotyka się za to na lunchach ze słynnym Warrenem Buffettem, jednym z najlepszych inwestorów giełdowych na świecie, kręci teledysk w Luwrze, a potem pomaga przyciągnąć muzeum rekordową liczbę turystów.
Zorganizował performance z Mariną Abramović, przekonał nieufnego wobec przemysłu muzycznego Prince′a, żeby umieścił swoją muzykę tylko w Tidalu, serwisie streamingowym, którego jest współwłaścicielem. Zmienił nazwę drużyny koszykarskiej New Jersey Nets na Brooklyn Nets wyłącznie dlatego, że pochodzi z Brooklynu, i zainwestował w Ubera, kiedy był jeszcze raczkującym przedsiębiorstwem, co potem przyniosło mu miliony.
To zaledwie kilka przykładów działalności Shawna Cartera, ale powinny one rozwiać wątpliwości dotyczące tego, czy jego obecność na szczycie listy magazynu nie jest przypadkowa. To efekt lat ciężkiej pracy, przemyślanych, często odważnych decyzji biznesowych oraz otaczania się dobrymi doradcami. I smykałki do interesów, którą docenił wspomniany już Buffett, kiedy powiedział „Forbesowi”: „Jay-Z to człowiek, od którego wiele się można nauczyć”. Nic dziwnego, że Carter zawsze powtarza: „I′m not a businessman, I′m a business, man” (nie jestem biznesmenem, ja jestem biznesem, człowieku).
Ładny, bo bogaty
W jaki sposób Jay-Z zarobił miliard dolarów? „Forbes” wylicza wartość artysty: szampan Armand de Brignac (320 mln), gotówka i inne inwestycje (220 mln), koniak D′usse (100 mln), Tidal (100 mln), firma Roc Nation – wytwórnia płytowa, firma produkująca filmy i seriale, agencja kierująca karierami artystów, m.in. Rihanny i Beyoncé, a także sportowców i osobowości telewizyjnych (75 mln), katalog muzyczny i wpływy z twórczości (75 mln), kolekcja dzieł sztuki (70 mln), nieruchomości (50 mln).
A Carter podsumowuje z właściwym sobie poczuciem humoru: „Nie ma czegoś takiego jak brzydki miliarder, jestem ładny”. Tak rapował w utworze „Family Feud” pochodzącym z ostatniej płyty „4:44”. W jednym zdaniu z ironią odniósł się do niewybrednych żartów ze swojego wyglądu i po raz kolejny nawiązał do statusu majątkowego, który był jego celem właściwie od początku kariery.
Wystarczy przejrzeć obejmującą 21 płyt dyskografię 49-letniego dziś artysty (licząc albumy solowe, zapisy koncertów i wspólne projekty m.in. z Kanye Westem i żoną, wokalistką Beyoncé), żeby stwierdzić, że słowo „miliarder” pojawia się tam przynajmniej kilkanaście razy. Na początku takie wypowiedzi były traktowane jak typowe rapowe przechwałki. Dość szybko okazało się, że w słowniku Jaya-Z wyświechtane w hiphopowym świecie hasło „keepin′ it real” (w wolnym tłumaczeniu: mówienie prawdy, bycie autentycznym, życie według kodeksu wyniesionych z ulicy zasad) to nie tylko myślenie życzeniowe. To plany, które Carter od czasu wydania debiutanckiej płyty „Resonable Doubt” (1996) krok po kroku spełniał.
Zresztą mawia, że jest czarnoskórym chłopakiem wychowanym w miejskiej dżungli na Brooklynie, rapującym tylko przy okazji. Mimo sukcesu artystycznego i komercyjnego, jaki odniósł dzięki muzyce (22 nagrody Grammy, 14 krążków na szczycie listy przebojów Billboard Charts, ponad 60 mln płyt sprzedanych na świecie), która dała mu przecież rozpoznawalność, Jay-Z wciąż podkreśla, że jest przede wszystkim „hustlerem”. W potocznej angielszczyźnie tym słowem określa się dziś kogoś, kto wie, jak pomnażać pieniądze. Ale w ulicznym slangu to wciąż osoba zarabiająca je nielegalnie.
Carter już dawno przygodę z kryminalną działalnością zakończył. Jak sam jednak przyznał w 2013 r. w wywiadzie dla „Vanity Fair”: „To dilowanie narkotyków nauczyło mnie robienia biznesplanu i planowania budżetu”. Raper nigdy nie ukrywał swojej przeszłości, zresztą, szczególnie na początku kariery, dodawała mu wiarygodności, do dziś pozostaje ważnym tematem jego tekstów. A życie Jaya-Z to kolejny, wydawałoby się, dość typowy casus hiphopowej historii od pucybuta do milionera, który nie chce rezygnować z podkreślania swojego statusu społecznego. Jednak biorąc pod uwagę kolor skóry i pochodzenie rapera, ta historia ma drugie dno. I sporo nieoczywistości.
Bartek Chaciński: Spowiedź milionera (już miliardera) za 9,99 dol. miesięcznie
Kuchnia i bezsenne noce Jaya-Z
Shawn Corey Carter urodził się 4 grudnia 1969 r. jako najmłodszy syn Glorii Carter i Adnisa Reevesa. Ma trójkę rodzeństwa. Wychował się w Marcy Projects, otoczonym złą sławą blokowisku Brooklynu. Kiedy miał 12 lat, ojciec, który był do tej pory kluczową postacią w jego życiu, opuścił rodzinę, a kontakt z nim urwał się na długie lata. W latach 80. zamieszkałe głównie przez Afroamerykanów i Latynosów miejskie getta reaganowskiej Ameryki zaatakowała epidemia cracku, taniej i mocno uzależniającej odmiany kokainy. Nasiliły się strzelaniny, handlujące narkotykami gangi walczyły ze sobą o wpływy w każdej z dzielnic. Z głośników lokalnych nowojorskich stacji słychać było przeboje gwiazd złotej ery hip hopu: RUN DMC, Erica B & Rakima czy Big Daddy′ego Kane′a, a na ulicach Brooklynu b-boye i DJ-e rozkręcali plenerowe imprezy, tzw. block parties.
Początkujący raperzy urządzali sobie pod blokami bitwy na freestyle, improwizowane rymy. Mały Shawn już jako 10-latek dostał notes, w którym zapisywał pierwsze rymy. Jak wspominał w autobiografii „Decoded” (2010), był nieśmiałym, introwertycznym dzieckiem, które w wolnych chwilach czytało wszystko, co mu wpadło w ręce: książki, gazety, słowniki, a nawet ulotki. Nigdy nie wiadomo było, gdzie znajdzie się nieznane dotąd słowo, które idealnie będzie pasować do układanej właśnie zwrotki. Za podkład do rapowania służył Shawnowi rytm godzinami wybijany ręką na kuchennym stole. Pasja chłopca była utrapieniem dla rodziny, która trwające do późnych godzin „koncerty” przypłacała bezsennymi nocami.
W domu nasilały się konflikty ze starszym, przyrodnim bratem, który uzależnił się od narkotyków. Najbardziej traumatyczne wydarzenie w życiu rapera nastąpiło, kiedy podczas kłótni postrzelił Erica za to, że ukradł mu biżuterię. Ten wątek pojawia się w utworach rapera kilka razy, m.in. w retrospektywnym „You Must Love Me” (1997).
Kiedy zabrakło ojca, Shawn zaczął szukać wzorców męskości na ulicy. Starsi koledzy z sąsiedztwa dorabiali, dilując narkotyki, mieli modne ubrania, samochody i pieniądze. Czyli wszystko, co chciał mieć czarnoskóry dorastający chłopak z domu, w którym się nie przelewało. Zanim Shawn trafił do szkoły średniej, już wykonywał małe zlecenia dla dilerów. Chwilę później stał się jednym z nich. Wciąż rapował, ale odkąd rzucił liceum i całe dnie spędzał na ulicach, nie miał czasu zapisywać tekstów. Układał je więc w głowie i zapamiętywał. Od tej pory (podobnie jak zamordowany w latach 90. inny nowojorski raper, Notorious B.I.G.) Jay-Z znany jest z tego, że rymów nie zapisuje. Wymyśla je na poczekaniu, zainspirowany podkładem muzycznym, który właśnie usłyszy w studiu nagraniowym. Wśród współpracujących z nim artystów krąży na ten temat sporo anegdot. Raper imponuje też umiejętnością wybierania chwytliwych sampli i samodzielnym wymyślaniem tzw. hooków, czyli refrenów rapowych piosenek. Nic dziwnego, że na wszystkich swoich albumach sam odgrywa rolę głównego producenta.
Jako nastolatek pełnił w dzielnicy dwie funkcje: dilera i rapera. Wygrywał coraz więcej improwizowanych bitew na rymy. Zaprzyjaźnił się z Jazem-O, dzięki któremu pojawił się gościnnie w utworze grupy High Potent „H.P. Gets Busy”. Był 1986 r., a tę piosenkę można uznać za oficjalny debiut młodego artysty. Życia w trasie zasmakował, kiedy trzy lata później wyjechał z Jazem-O do Londynu, gdzie wziął udział w nagraniu jego debiutanckiej płyty „Word to the Jaz”. Wciąż jednak perspektywa kariery rapera wydawała mu się mało lukratywna w porównaniu z dochodami ze sprzedaży narkotyków.
Czytaj także: Carterowie kradną Narodowy
Chłopaki z Roc-A-Felli
Kiedy Jay-Z wydał debiutancki album „Reasonable Doubt”, miał 26 lat i jak na nowicjusza był już starszakiem. Wraz z Damonem Dashem i Kareemem „Biggsem” Burke wydali płytę własnym sumptem, a kasety z nowymi piosenkami sprzedawali z bagażników swoich samochodów. Dystrybucją krążka zajęła się wytwórnia Def Jam, ale Carter, Dash i Burke byli partnerami, a nie podwładnymi labelu. Dotychczasowe próby wydania pierwszej płyty i przeprawy z wytwórniami płytowymi, które zwykle zgarniały większość zysków z pracy artystów dla siebie, sprawiły, że od początku kariery Jay-Z postawił sprawę jasno: sam będę sobie szefem i to ja będę właścicielem licencji na wydawanie i odtwarzanie swojej muzyki. Tak powstała w 1994 r. wytwórnia Roc-A-Fella Records.
Tytuł debiutu płytowego też miał znaczenie – Jay-Z miał wiele do udowodnienia szefom labeli i różnej maści menedżerom, którzy odmawiali przez lata wydania jego krążka. Słyszał, że się nie sprzeda, że jest za stary (!), za brzydki lub niczym się nie wyróżnia. Dziś Carter żartuje, że kiedy ukazała się „Reasonable Doubt”, jego plan B wyglądał tak: jeśli kariera muzyczna się nie uda, zawsze może wrócić do dilowania.
Po śmierci rapowego króla Nowego Jorku, wspomnianego Notoriousa B.I.G., który zresztą pojawił się gościnnie na debiucie Jaya, nie wszyscy chcieli oddać Carterowi koronę. Dwa lata wcześniej inny Nowojorczyk, Nas, wydał przełomową dla Wschodniego Wybrzeża płytę „Illmatic”. To był ciekawy czas dla hip hopu. Tribe Called Quest wypuścili na rynek znakomity album „Beats, Rhymes and Life”, artyści wytwórni Bad Boy Records dominowali na listach przebojów ze swoimi melodyjnymi refrenami i drogimi teledyskami w reżyserii Hype′a Williamsa, w Nowym Orleanie Master P święcił triumfy ze swoją załogą No Limit, a na Zachodnim Wybrzeżu wciąż rządziły g-funk i gangsta rap. Pierwszy krążek Jaya-Z, pełen soulowych sampli i opowieści o ulicznym życiu, został przyjęty bardzo dobrze, do dziś uważany jest za hiphopowy klasyk, ale w tamtym czasie nie miał takiej siły rażenia jak „Illmatic”. Shawn Carter układał już jednak następne plany, które miały zmienić amerykański przemysł muzyczny. I tak też się stało.
Czytaj także: Czas wyprowadzić hip hop spod klosza
Zawsze pierwszy
Od czasu debiutu Jay-Z wydawał płyty prawie rok w rok. Pojawiły się kolejne klasyczne albumy, jak „The Blueprint” (2001), „The Black Album” (2003) i „4:44” (2017). W międzyczasie kilka razy przechodził na muzyczną emeryturę, chciał zająć się tylko biznesem, ale pasja do tworzenia i koncertowania zawsze wygrywała. W 2004 r. Carter został nawet szefem wytwórni Def Jam, to właśnie wtedy podpisał kontrakty m.in. z Ne-Yo i Rihanną. Jednak niechęć do korporacyjnych kompromisów sprawiła, że postanowił założyć własną firmę Roc Nation. Kiedy współpraca z kolegami z Roc-A-Felli przestała się układać, ich drogi się rozeszły. To jest zresztą częsty zarzut pod adresem artysty: bez skrupułów rozstaje się z ludźmi, jeśli zauważa, że ich wizje zaczynają się różnić. I może to jest właśnie jeden z kluczy do sukcesu – nie tkwi latami w toksycznych zawodowych relacjach. Z drugiej strony potrafi być lojalny, wielu jego współpracowników to ludzie, których poznał jeszcze za czasów początków Roc-A-Felli, a nawet w Marcy Projects.
Kolejny klucz do sukcesu to wyczucie rynku i umiejętność podejmowania ryzyka, czego pewnie też nauczył się w czasie kilkunastu lat dilowania. Tak było, kiedy w 2013 r. podpisał umowę z Samsungiem, wartą 5 mln dol. Tyle Carter dostał od koreańskiej firmy za udostępnienie za darmo 72 godzin przed premierą milionowi użytkowników wybranych telefonów Samsung swojego albumu „Magda Carta Holi Grail”. Był to świetny ruch marketingowy dla mniej popularnych w USA od iPhone′ów urządzeń, a dla artysty suma, której pewnie by nie zarobił, sprzedając w tym czasie płytę tradycyjną metodą. A sprzedaż krążków zamiast spaść z tego powodu, wręcz się podniosła (mimo że milion rozdanych kopii nie został wliczony do zestawień list przebojów). Jednak RIIA (Recording Industry Association of America – zrzeszenie amerykańskich wydawców muzyki), zainspirowane poczynaniami rapera, zmieniło przepisy. Od tej pory pliki mp3 natychmiast po ściągnięciu zaczęły liczyć się we wszelkich zestawieniach, a nie, jak to było do tej pory, dopiero po 30 dniach.
To nie pierwszy raz, kiedy Jay-Z przeszedł do historii muzyki. W 2008 r. był pierwszym hiphopowym headlinerem brytyjskiego festiwalu Glastonbury, kojarzonego do tej pory raczej z rockowymi brzmieniami. Nie spodobało się to Noelowi Gallagerowi z Oasis. W odpowiedzi Carter sparodiował podczas festiwalu największy przebój grupy „Wonderwall”. Wyszedł na scenę z gitarą i udając, że na niej gra, zaśpiewał piosenkę, z przekąsem fałszując. Dwa lata później był pierwszym raperem na głównej scenie na amerykańskiej Coachelli.
Trzeci, bardzo ważny w czasach rządów mediów społecznościowych i mumble rapu, klucz do sukcesu to umiejętność pozostawania na topie bez prób przypodobania się na siłę młodej publiczności. Jay-Z osiągnął już rapowy wiek emerytalny, a jednak milenialsi słuchający 21 Savage′a czy Lil Uzi Verta też czekają na jego nowe albumy. Jako pierwszy i jedyny do tej pory raper w historii trafił do prestiżowej Songwriters Hall Of Fame, organizacji, która honoruje autorów piosenek. Z drugiej strony chętnie współpracuje z raperami młodszego pokolenia i pomaga im w karierach (Meek Mill, Lil Uzi Vert).
Czytaj także: Historia polskiego hip hopu przez pryzmat wytwórni Asfalt Records
Rolling Stones hip hopu
Shawn Carter nie zajął się aktorstwem, prowadzeniem programów rozrywkowych czy występami w reality show, jak inni raperzy, LL Cool J czy Ice-T. Nie musi – jest dobry w biznesie, a na jego koncerty wciąż przychodzą tłumy. Ktoś nazwał kiedyś Jaya-Z Rolling Stonesem hip hopu i coś w tym jest. Po drodze oczywiście popełniał też błędy, choć chyba więcej prywatnych (m.in. zdrady Beyoncé, konflikty z prawem na początku kariery) niż tych związanych z karierą (współpraca z oskarżanym o molestowanie młodych kobiet wokalistą R. Kellym, co prawda zanim trafiły do sądu, ale już wtedy wiadomo było o jego związku z 15-letnią piosenkarką Aaliyah).
Najważniejsze, że z błędów wyciąga wnioski. Im starszy, tym bardziej świadomy społecznie. Wspiera publicznie swoją mamę lesbijkę, która zaliczyła publiczny coming out na jego ostatniej płycie. I tym samym daje dobry przykład w hiphopowym, wciąż dość homofobicznym środowisku. Pomaga wyciągnąć z więzienia czarnoskórych mężczyzn biorących udział w marszach Black Lives Matter, jego fundacja Shawn Carter Fundation wysyła na studia dzieci z biednych rodzin, zachęca Afroamerykanów do rozsądnego gospodarowania finansami i przekazywania majątku z pokolenia na pokolenie.
Jak już pisałam jakiś czas temu, Jay-Z jest dziś uosobieniem marzeń o awansie społecznym Afroamerykanina pochodzącego z biednej, miejskiej dzielnicy. Ma na własność swój katalog piosenek, posiadłości i wszystkie inne prowadzone przez siebie biznesy, płyty wydaje sam, jak chce i kiedy chce.
O ile podkreślanie statusu społecznego przez raperów jest dość typowe, w przypadku Jaya-Z ma drugie dno. Kiedy Beyoncé śpiewa w utworze „Boss” z ich wspólnej płyty „Everything is Love” (2018): „Moje praprawnuki już są bogate/ sporo czarnoskórych twarzy na liście »Forbesa«”, wiadomo, że kolejny plan Jaya-Z wypalił. Trafił obok Oprah Winfrey i Michaela Jordana do wąskiego grona czarnych Amerykanów ze statusem miliardera. Jest od nich sporo młodszy i jak sam mówi, jeszcze wszystko przed nim, a motywacji mu nie brakuje. Jak rapował w piosence „So Ambitious” (2009): „Motywacja dla mnie jest wtedy, kiedy mówią mi, kim nigdy nie będę/ hej, hej, mam misję”.
Czytaj także: Kogo oszukała Beyoncé?