Nawet jeśli jedynymi zasługami serii „X-Men” byłyby odkrycie dla świata Hugh Jackmana oraz scena, w której Michael Fassbender mówi po polsku i walczy z peerelowską milicją, to już by było wystarczająco dużo. Ale liczący dziś 12 filmów cykl okazał się o wiele większym osiągnięciem. Oto krótkie wprowadzenie dla widzów, którzy do tej pory nie mieli z nim do czynienia.
Czytaj także: X-Men, czyli gdyby Żydzi byli superbohaterami
X-Men to grupa superbohaterów
A dokładnie rzecz ujmując: mutantów skupionych wokół prof. Charlesa Xaviera, poruszającego się na wózku inwalidzkim i obdarzonego potężną mocą telepaty. Powołana została do życia w komiksach wydawnictwa Marvel w 1963 r. przez scenarzystę Stana Lee oraz rysownika Jacka Kirby′ego. Skład grupy zmieniał się przez lata, pojawiali się nowi bohaterowie i nowi wrogowie, niektórzy z nich umierali, by później ożyć – każdy, kto czytuje komiksy o superbohaterach, wie, że fabuły niektórych serii są bardziej zawiłe niż scenariusz „Mody na sukces” (na szczęście z reguły są też bardziej wciągające).
W komiksach X-Men należą do tego samego świata co Avengers
– czyli Iron Man, Thor, Hulk i spółka – których przygody od dekady podbijają światowe kina w ramach cyklu nazwanego Marvel Cinematic Universe (MCU). Zatem na łamach komiksu X-Men mogą walczyć ze złem np. u boku Kapitana Ameryki. W kinie nie jest to możliwe (przynajmniej na razie). Dlaczego? Otóż trochę trudno dziś w to uwierzyć, ale w latach 90. wydawnictwo Marvel miało spore kłopoty finansowe. Komiksy nie sprzedawały się tak dobrze jak przed laty, ratunku szukano więc w kinie, odsprzedając prawa do wykorzystania postaci różnym studiom filmowym. Do 20th Century Fox trafili więc X-Men oraz Fantastyczna Czwórka, do Sony Pictures – Spider-Man, a resztę – upraszczając – zachował Marvel.
Po gigantycznym sukcesie filmów zrealizowanych w ramach MCU Marvel – wówczas należący już do koncernu Disneya – starał się odzyskać prawa do swoich superbohaterów. Udało się ze Spider-Manem (dzięki układowi z Sony), ale prawa do X-Men trafiły do Disneya dopiero niedawno: po sfinalizowaniu wielkiej umowy, na mocy której koncern przejął 20th Century Fox.
Czy mutanci trafią teraz do filmów z cyklu MCU? Trudno powiedzieć, Disney na razie trzyma swoje plany w tajemnicy (ma ujawnić je dopiero po letniej premierze filmu „Spider-Man: Daleko od domu”). Jeśli tak, to niemal na pewno nie będzie to bezpośrednia kontynuacja tego, co widzieliśmy w dotychczasowych filmach o X-Men. A to dlatego, że...
… saga o mutantach dobiega końca
Tak przynajmniej twierdzi reprezentująca 20th Century Fox Emma Watts. Zaplanowana na kwiecień 2020 r. premiera filmu „The New Mutants” ma być ostatnią w serii. To zresztą będzie spin-off, czyli film spoza głównego cyklu, więc właściwym finałem historii podopiecznych prof. Xaviera jest właśnie „Mroczna Phoenix”.
Czytaj także: Superzłoczyńcy Marvela
Filmowa historia mutantów zaczęła się w 2000 r.
... wraz z premierą filmu „X-Men” w reżyserii Bryana Singera. W obsadzie nie zabrakło gwiazd: prof. Xaviera zagrał Patrick Stewart, jego wroga Magneto – Ian McKellen, zaś mutantkę Storm – Halle Berry. Ale największą popularność zdobył nieznany wówczas Australijczyk Hugh Jackman. Zagrał Wolverine’a – mutanta, który wskutek wojskowych eksperymentów został obdarzony szkieletem z niezniszczalnego metalu (zwanego adamantium) oraz wysuwanymi z grzbietów dłoni szponami.
Wolverine od lat należy do najpopularniejszych superbohaterów i to nie tylko w świecie X-Men, więc na Jackmanie spoczywała spora odpowiedzialność: fani komiksów są wyjątkowo wybredni, a to wszak oni mieli ruszyć tłumnie do kin. Na dodatek australijski aktor był podobno obsadowym wyborem dokonanym za pięć dwunasta: rolę odrzucili wcześniej m.in. Russell Crowe oraz wokalista rockowy Glenn Danzig, zaś producenci myśleli także o Keanu Reevesie, Melu Gibsonie, Jean-Claudzie Van Damme, a nawet Bobie Hoskinsie (prawdopodobnie dlatego, że w komiksach Wolverine jest wyjątkowo niski). Wreszcie zdecydowano się na Jackmana, bo polecił go jego kumpel Crowe. Tego ryzyka twórcy „X-Men” nie żałowali: aktor stał się ikoną całej serii, a chwilę potem jednym z najgorętszych nazwisk Hollywood.
Czytaj także: Fan jako współtwórca kultury
„X-Men” okazali się wielkim sukcesem nie tylko komercyjnym, lecz również artystycznym
Bryan Singer udowodnił, że kino o superbohaterach może być zarówno atrakcyjne wizualnie, jak i poruszać ważne tematy. Fabuła o mutantach, walczących ze swoimi złymi pobratymcami, lecz mającymi również przeciw sobie ludzkość, obawiającą się ich mocy, to wszak metaforyczna opowieść o wykluczeniu, emancypacji i walce mniejszości o równouprawnienie. To m.in. skusiło Iana McKellena, wybitnego aktora szekspirowskiego, zaangażowanego w batalię o prawa osób LGBT.
Oczywiście nie był to pierwszy film na podstawie superbohaterskich komiksów, który odniósł międzynarodowy sukces, ale wcześniejsze – m.in. „Superman” Richarda Donnera oraz dwie części „Batmana” Tima Burtona – były raczej wyjątkami. „X-Men” okazali się filmem, który otworzył w kinie nową epokę superbohaterskich produkcji. Być może bez sukcesu filmu Singera – a także, co należy podkreślić, trylogii „Spider-Man” Sama Raimiego, nakręconej w latach 2002–07 – dziś nie mielibyśmy w kinach tak wielu filmów o zamaskowanych herosach. Reżyserzy zaczęli chętniej sięgać po komiksy o superbohaterach, dostrzegając w nich nie tylko akcję, lecz także pole do popkulturowej analizy aktualnych tematów społecznych i politycznych.
Czytaj także: Po co komu czarni superbohaterowie? Albo superbohaterki?
Ciąg dalszy musiał nastąpić
Filmowe imperium „X-Men” rozrosło się do 12 filmów (w tym trzech poświęconych wyłącznie Wolverine’owi oraz dwóch, których bohaterem jest nieśmiertelny najemnik Deadpool) i dwóch seriali telewizyjnych. Nie wszystkie są ze sobą ściśle powiązane, ale każdy rozgrywa się w tym samym uniwersum. Ich fabuły nie układają się w bardzo spójną całość – fani i krytycy narzekali na nieścisłości i niedociągnięcia, których z każdym tytułem przybywa.
Ale nic dziwnego, skoro ważną rolę w serii odgrywają podróże w czasie, pewne wydarzenia z przeszłości ulegają zmianie, a część postaci pojawia się w nowych, odmłodzonych wcieleniach. Do gwiazdorskiej obsady dołączali kolejni znakomici aktorzy: w serii wystąpili (jednorazowo lub w kilku filmach) m.in. Michael Fassbender, James McAvoy, Jessica Chastain, Jennifer Lawrence, Ryan Reynolds, Oscar Isaac, Ellen Page i Omar Sy. Zaś twórcy pozwalają sobie na różne gatunkowe eksperymenty, np. „Deadpool” to w gruncie rzeczy parodia superbohaterskich fabuł, z bohaterem nieustannie przełamującym czwartą ścianę i zwracającym się bezpośrednio do widzów.
Czytaj także: Superbohaterowie mrocznej przyszłości
A które z filmów cyklu warto obejrzeć?
Najwięksi fani „X-Men” i tak widzieli już wszystkie, ale początkującym polecam przede wszystkim „X-Men: Przeszłość, która nadejdzie” (2014) – bowiem tu udało się idealnie spleść ze sobą wszystkie tematyczne wątki przewijające się przez całą serię – oraz „Logan: Wolverine” (2017), który bardziej niż typowe kino o superherosach przypomina mroczny antywestern o winie i przebaczeniu, tyle że dziejący się w niedalekiej przyszłości. Doceniła to Amerykańska Akademia Filmowa, nominując film do Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany.
A jeśli macie więcej czasu, warto poświęcić go serialowi „Legion” (dwa sezony dostępne są na HBO GO, trzeci i ostatni będzie mieć premierę w tym roku). Jego związki z cyklem kinowym są bardzo luźne, ale to mistrzowsko poprowadzona opowieść o obdarzonym telekinetyczną mocą schizofreniku, który staje się celem służb specjalnych.
Zaś jako bonus seans „X-Men: Apokalipsa” (2016). To akurat jeden ze słabszych filmów serii, ale scena, w której ukrywający się w komunistycznej Polsce Magneto (w młodszym wcieleniu grany przez Michaela Fassbendera) walczy z milicją, ma dla nas niezaprzeczalny urok. Zwłaszcza gdy Fassbender wygłasza dialogi po polsku. Trzeba oddać mu sprawiedliwość: naprawdę się starał.
Czytaj także: Zapomniani twórcy komiksowych bohaterów