Biograf Orwella Gordon Bowker napisał, że „Rok 1984” jest jedną z niewielu książek, które uratowały honor XX w. Że jeśli po koszmarach Holokaustu i Gułagu w ogóle jeszcze jesteśmy w stanie bronić idei Europy, to właśnie dzięki tej książce. Bo wielkości Europy nie mierzy się osiągnięciami technologicznymi, sztuką czy nawet humanistycznymi wartościami, które nazywamy europejskimi, ale faktem, że zaistniało tu środowisko, w którym „Rok 1984” w ogóle mógł powstać. Że Europejczycy byli, a może nadal są w stanie spojrzeć w lustro i uznać całą swoją nędzę i zło, żeby stać się choć trochę lepszymi.
Gdy ta ostatnia książka Orwella w czerwcu 1949 r. trafiła do księgarń, wielu krytyków wątpiło, czy tak aktualna pozycja przetrwa próbę czasu. Po śmierci autora w 1950 r. była zawłaszczana przez różne nurty polityczne, w tym zimnowojennych wojowników – jako potężny głos przeciwko komunistom i ZSRR. Gdy zbliżał się tytułowy rok 1984 i wciąż nawet najgorsze reżimy w Europie Wschodniej były oazami wolności w porównaniu z Orwellowską Oceanią, krytycy znów prorokowali, że tę słabą, XIX-wieczną literacko książkę czeka zapomnienie. Po 1989 r. próbowali ją wykorzystać neokonserwatyści i libertarianie w dyskusji o zagrożeniach państwa opiekuńczego.
„Rok 1984” wrócił w 2015 r., po agresji na Ukrainę był w dziesiątce najlepiej sprzedających się książek w Rosji. W tym samym mniej więcej czasie książka Orwella odnalazła nowe życie wśród antyrządowych demonstrantów w Tajlandii. Tylko w latach 2010–15 w Chinach pojawiło się 13 nowych tłumaczeń „1984”, z tybetańskim włącznie. Ale nikt nie przewidział, jaką furorę zrobi ona w związku ze zwycięstwem Trumpa w USA. Teraz, 70 lat po pierwszym wydaniu, „Rok 1984” jawi się wielu jako profetyczna wizja, która realizuje się przed naszymi oczami.