Najtrudniej opowiedzieć własną historię. Elton John przekonał się o tym, długo poszukując studia filmowego, które nakręciłoby „Rocketmana”. Większość z nich chciała nieco ograniczyć seks i narkotyki na ekranie – tak, żeby do kin rodzice mogli przyprowadzić swoje dorastające dzieci. „Przecież moje życie nie było materiałem na kino familijne” – denerwował się artysta. Wiele lat temu jednemu z dziennikarzy rzucił słynne: „Czasem, kiedy lecę nad zaśnieżonymi szczytami Alp, myślę sobie: to wygląda jak cała kokaina, którą w życiu wciągnąłem”. Trudno też o jednoznaczny morał historii, której bohater z jednej strony opowiada, że z narkotykowych, alkoholowych i seksualnych ekscesów czerpał przyjemność w każdej minucie, a zarazem po latach postanawia się uporać z większością nałogów.
Ekranowej historii Reginalda Dwighta, nieśmiałego chłopca z londyńskich przedmieść, mola książkowego i pianisty, który zamienił się w wielkiego Eltona Johna, na szczęście nie trzeba odbierać przez pryzmat prawdy i logiki, bo jest musicalem. Co idzie z duchem twórczości Anglika: to owszem, człowiek utalentowany, ale też pracowity i pilny słuchacz. Przerzucił stosy płyt z rhythm’n’bluesem, rock’n’rollem, folkiem i country po to, żeby się swobodnie, jak mało kto, przemieszczać pomiędzy tymi konwencjami. Wykorzystywał je tak samo, jak to robią biegli twórcy musicalowi.
Bezkonfliktowy tandem
Gdyby zapytać o to samego Eltona Johna, powiedziałby, że nie lubi nagrywać podobnych do siebie płyt. Przemilczałby pewnie to, jak genialnie potrafił się wczuwać w konwencję różnych artystów. Weźmy „Rocket Mana”, tytułową piosenkę filmu. Napisana trzy lata po „Space Oddity” Davida Bowiego, jest podobnie dwuznaczną opowieścią o samotności astronauty, z podobnymi kontekstami narkotykowymi, odniesieniami do żony i jeszcze tym samym producentem nagrania (Gus Dudgeon).