Każde chyba dziecko wie, że dla ludzi z natury przepełnionych melancholią nie ma adresu lepszego niż Lizbona. By się o tym przekonać, nie trzeba zresztą tam wcale jechać, wystarczy sobie włączyć portugalską muzykę i wszystko staje się jasne – smutek, tęsknota za czymś nieokreślonym, nostalgia płynąca gdzieś z trzewi – dzięki fado te emocje zdają się wreszcie uwalniać nawet w Polakach, którzy przecież jak cierpią, to doprawdy mało wsobnie i najlepiej od razu za miliony. Tymczasem Portugalczycy zdają się czynić to w swoim tempie, niespiesznie, miękko; dokąd się tu spieszyć zresztą, gdy świat skurczył się im tak bardzo, że doprawdy nie ma już dokąd pójść, gdzie gnać, gdy imperium zwinęło swoje chorągwie i przycupnęło na krańcu Europy, niechętnie patrząc za siebie na syty kontynent.
Tej wiosny przy twierdzy w Belém, tam gdzie szeroko rozlany Tag z mozołem wtłacza wody do Atlantyku, prócz nas spacerowali niemal wyłącznie Chińczycy. Jeden z nich podszedł do mnie siedzącej na murku w miejscu, z którego doskonale widać było oceaniczne wiry walczące ze słodką wodą rzeki. „Posuń się” – rzekł, patrząc na mnie, i uczynił stanowczy gest ręką, sugerując, w którą stronę mam się oddalić z mojego przyczółka. Zaskoczona obcesowością komunikatu, niczym posłuszne cielę, zebrałam swe manatki i przesiadłam się kawałek dalej. Chińczyk zajął wygrzane przeze mnie miejsce, wyjął kijek do selfie i zrobił sobie serię wielu zdjęć z twierdzą Belém w tle. Imperia się rodzą, imperia upadają – myślałam, patrząc na kolejne grupy chińskich turystów tłoczących się wokół nas. Pewnego dnia ktoś po prostu przychodzi i mówi nam – posuń się.
Za naszymi plecami, kilkaset metrów dalej w stronę Lizbony, wyrastał pomnik Odkrywców, dzieło, którego nie powstydziliby się budowniczowie warszawskiego placu Konstytucji ani architekci Pałacu Kultury.