JANUSZ WRÓBLEWSKI: – „Antropocen” jest medytacją na temat zmian w krajobrazie naszej planety dokonywanych przez ludzi. Ale film to tylko część rozpisanego na wiele lat projektu składającego się m.in. z instalacji, publikacji książkowych, produkcji w technice VR, wystaw fotograficznych, debat. Czemu to wszystko ma służyć?
JENNIFER BAICHWAL: – Zajmując się nieodwracalnym wpływem przemysłowej działalności człowieka, doszliśmy do tego samego wniosku co międzynarodowa grupa wybitnych uczonych, którzy postulują, by nazwę obecnej epoki geologicznej zmienić z holocenu na antropocen, „ludzką epokę”. Pokazując skutki zniszczeń geosfery oraz to, że człowiek dokonuje ich z większą mocą niż sprzęgnięte ze sobą siły natury, chcemy dawać świadectwo. Mamy ambicję, aby nasze prace nie tyle piętnowały niszczycielską pasję człowieka, co uświadamiały, czym jest i czym grozi „ludzki podpis” na planecie.
Ekolodzy grzmią, że przez ostatnie pół wieku średnia populacja fauny spadła o 60 proc., a ludzka się podwoiła. Po raz pierwszy w historii ludzkości nie możemy uznawać za pewnik stabilności przyrody. To wszystko wina człowieka?
NICHOLAS DE PENCIER: – W dużej mierze tak. Początki antropocenu sięgają połowy XX stulecia, czyli zbiegają się z nastaniem ery atomowej. To właśnie ślady wybuchów nuklearnych – niewystępujące naturalnie promieniotwórcze izotopy – stanowią pierwszy namacalny dowód niszczenia Ziemi przez człowieka, trwale zapisany w warstwach geologicznych. Inne to plastiki w oceanach, sadze na dnach jezior. Oraz gruba warstwa betonu wszędzie. Jednak wielu geologów woli wskazywać 1750 r. jako cezurę. Wtedy po raz pierwszy odnotowano wysoki poziom spalania paliw kopalnych i w efekcie wzrastającą emisję gazów cieplarnianych.