Leopold Tyrmand kochał prowokować, kokietować i rzucać się w oczy. Przeszły do legendy jego czerwone skarpety, znak rozpoznawczy „bikiniarzy”, pierwszej „kontrkultury” PRL. Jak wszystko w jego życiu, jego dziennikarskie próby były naznaczone paradoksem. Przygodę z zawodem zaczynał w wileńskim oddziale Komsomolskiej Prawdy, gdzie trafił, gdy uciekał przed nazistowską okupacją. Mówił o tym potem niechętnie, wspominał raczej przymusowe roboty w Norwegii. Był robotnikiem kolejowym, tłumaczem, kelnerem, pracował na statku, dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, był reporterem Polpressu i kierownikiem biura prasowego polskiego poselstwa w Kopenhadze. Te ostatnie doświadczenia otworzyły mu drogę do dziennikarskiej kariery w komunistycznej Polsce.
Tyrmand szybko zyskał status gwiazdy
W 1948 r., gdy jako dziennikarz „Przekroju” był korespondentem na Kongresie Intelektualistów we Wrocławiu, przeprowadzał wywiady z Pablem Picassem, Michaiłem Szołochowem czy Ilją Erenburgiem. Zasłynął też jako dziennikarz sportowy – do legendy przeszedł zwłaszcza mecz tenisowy, na który przyniósł maszynę do pisania, żeby relacjonować na bieżąco, co w tamtych czasach nie było konieczne.
Sport przyczynił się zresztą do jego pierwszego „potknięcia” w karierze. W 1950 r. w relacji z walki bokserskiej zarzucił stronniczość radzieckim sędziom, przez co potem nie mógł znaleźć pracy. Na trzy lata zakotwiczył się w „Tygodniku Powszechnym”. W 1953 r. pismo zostało zamknięte, bo nie opublikowało nekrologu Józefa Stalina.
Czytaj też: Kolorowa legenda Tyrmanda
Polska w przededniu destalinizacji
To w tym czasie Tyrmand napisał swój „Dziennik 1954”. Skrupulatnie zrelacjonował przejmowanie „Tygodnika” przez ludzi z PAX Bolesława Piaseckiego i proces sprowadzania go do roli partyjnej tuby (której, nawiasem mówiąc, nikt nie czytał). Tyrmand bezrobotny i głodny, jeszcze przed wydaniem swego opus magnum, stosował konsekwentny opór. Czyli był sobą: słuchał jazzu, tańczył swinga, miał wewnętrzny świat, którego nie mogła zdmuchnąć ówczesna szarzyzna. Dziś lektura „Dziennika” może razić nieposkromionym maczyzmem i mizoginią (stosunek autora do Bogny jest protekcjonalny i trudno uwierzyć, że mowa o jego partnerce, a nie młodszej siostrze). Przy wszystkich zastrzeżeniach krytyczna lektura potrafi być dziś fascynującym zajęciem, bo to jeden z ciekawszych dokumentów polskiej codzienności na chwilę przed destalinizacją.
Ta zresztą przyniosła pisarzowi kolejną zmianę: nadeszło zamówienie na wielką powieść sensacyjną. Tu zaczyna się historia „Złego” i Tyrmanda, jakiego znamy. O statusie książki niech świadczy to, że wciąż wraca pomysł jej ekranizacji. Ostatnio nad projektem pracował reżyser Xawery Żuławski, ale bez powodzenia.
Czytaj też: Postawy Polaków – literaci
Co PiS widzi (i co zobaczymy) w Tyrmandzie?
Rok Tyrmanda to świetna okazja, żeby przypomnieć, jak żyć kolorowo w bezbarwnych czasach. Pozostać sobą bez względu na wszystko. Cieszyć się autonomią w autorytarnym państwie. Obawiam się jednak, że światło padnie raczej na inny fragment biografii pisarza. Ten emigracyjny, gdy autor „Wędrówek i myśli porucznika Stukułki” wylądował w Ameryce i po początkowych sukcesach towarzyskich (spotkania z Saulem Bellowem i Irvingiem Stonem, publikacje w „New Yorkerze”) popadł w zapomnienie i utracił kontakt z polskim życiem literackim.
Szacunek Amerykanów Tyrmand stracił, gdy przestał opowiadać o życiu za żelazną kurtyną, a zaczął ich pouczać: straszył, czym skończy się dla nich rozpasany liberalizm, krytykował kulturę hippisowską, „bronił Ameryki przed nią samą”. Zyskał status dziwaka, który nić porozumienia był w stanie zadzierzgnąć wyłącznie z reaganowskimi konserwatystami. Paradoksalnie, choć nienawidził sztywno zawiązanego polskiego gorsetu obyczajowego, zabrał go ze sobą za ocean.
Nie zdziwi mnie, jeśli w przyszłym roku ujrzymy właśnie tego Tyrmanda: profetę, który pod koniec lat 70. ostrzegał przed zdeprawowanym i upadłym światem Zachodu. Piszę te słowa tuż po tym, jak w Muzeum Narodowym w Warszawie ocenzurowano dwie prace stworzone 40 lat temu. Trudno o wymowniejszy przykład powrotu „dyktatury ciemniaków”. Kto wie, czy żeby uprawomocnić takie barbarzyństwo, PiS nie spróbuje pozyskać nowych autorytetów (choćby dawno zmarłych) i wciągnąć je na sztandary walki z „nowoczesnością”. Wtedy z autora „Złego” pozostanie już naprawdę niewiele.
Czytaj też: Do czego pisarzom przydaje się boks