Broń przeciwko nicości
Marek Bieńczyk o swojej książce „Kontener” i ścieraniu się w nas życia i śmierci
JUSTYNA SOBOLEWSKA: – Okazuje się, że wielu ludzi też czuło ten impuls, żeby po śmierci kogoś bliskiego kupić sobie buty, tak jak opisał to pan w „Kontenerze”. O co może chodzić z tymi butami? Czy o to, że od razu rusza się w nowe życie?
MAREK BIEŃCZYK: – Tak, symbolizowanie początku jest oczywiste. Teraz, bo kiedy je kupowałem, było to instynktowne. Może też trochę autoironiczne, prześmiewcze: zaraz pogrzeb, a my się dalej bawimy w życie. Rzeczywiście sporo osób po lekturze najpierw mówiło o butach. Wydawało mi się, że tylko mnie zdarzyło się kupić buty 20 godzin po śmierci matki, a tu usłyszałem kilka podobnych świadectw. Więc pomyślałem, że to może najbardziej „społeczna” z moich książek. Taki miałem w końcu zamiar: opisując coś, jak mi się wydawało, bardzo swojego, przedstawić wspólne doświadczenie żałobników.
A co do butów, wiadomo, że ludzie miewają hopla na ich punkcie, nie tylko tyrani i ich żony, jak pani Marcos. Pamiętam, jak kiedyś wszedłem do pokoju hotelowego kobiety, z którą jakiś tekst mieliśmy na konferencję omówić. Nie znałem jej dobrze, była całkowicie szczelna, maska na twarzy i w ubiorze, coś jak zamknięta szuflada. W pokoju nie było żadnego jej przedmiotu, ale zapomniała schować buty, bardzo porządne, eleganckie. Właściwie nie dało się rozmawiać, bo czułem, że ona myśli o tych nieschowanych butach i ja o nich myślę. Było w tym mimowolnym ujawnieniu butów coś wściekle intymnego, wyzywającego.
Sam mam zapewne jakąś z butami sprawę; buty z ich wnęką do zapełnienia, z ich próżnią po wyjęciu stopy odsyłają do jakichś ostateczności, grają w pustkę i pełnię, są dla mnie przejmujące. Kupowanie butów po śmierci bliskich okazało się w każdym razie nieoficjalnym, niepisanym, ale jednak rytuałem.