Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Miał w sobie gen zniszczenia

Rozmowa z Magdaleną Grzebałkowską o życiu i jazzie Krzysztofa Komedy

Krzysztof Komeda Krzysztof Komeda Marek Karewicz / EAST NEWS
Poginęli i poumierali z dezynwoltury, którą powodował alkohol, ale też z pecha i bezczelności – mówi o ponurej serii zapoczątkowanej śmiercią Krzysztofa Komedy Magdalena Grzebałkowska, autorka książki „Komeda. Osobiste życie jazzu”.
Magdalena GrzebałkowskaŁukasz Głowala Magdalena Grzebałkowska

JAKUB KNERA: – 23 kwietnia mija 50 lat od śmierci Krzysztofa Komedy, która co roku, a zwłaszcza przy okrągłych rocznicach, wywołuje żywe zainteresowanie. Dlaczego?
MAGDALENA GRZEBAŁKOWSKA: – Komeda jest klasycznym i świetnym bohaterem ze względu na jego „romantyczną śmierć” – tajemniczą i niejasną. Wprawdzie nie trafił do Klubu 27, jak Amy Winehouse, Kurt Cobain czy Jim Morrison (Klub 27 to określenie grupy artystów, którzy umierali po ukończeniu 27 lat – red.), ale pozostawił po sobie legendę, a za życia był wielbionym, uroczym człowiekiem i wspaniałym muzykiem. Uległ wypadkowi w chwili, gdy był naszą hollywoodzką gwiazdą – jeździł za granicę, właśnie zrobił muzykę do „Dziecka Rosemary”.

Przez wiele lat na temat wypadku, który przyczynił się do jego śmierci, obowiązywała wersja jego żony Zofii Komedowej. Pani w swojej książce „Komeda. Osobiste życie jazzu” opisała alternatywną wersję, opowiedzianą przez Andrzeja Krakowskiego. Czym się różnią?
Według wersji Zofii po wieczornej imprezie w domu Komedy w Beverly Hills zostali tylko on i pisarz Marek Hłasko. Spacerowali po wzgórzach obok domu i w pewnym momencie Hłasko, dla dodania mocy swoim słowom, trącił pianistę w ramię, mówiąc: „Rozumiesz?”. Komeda spadł, Hłasko po niego zszedł, przewiesił go przez ramię i chciał wejść po skarpie, ale spadli znowu – Hłasko na Komedę. Kiedy stracił przytomność, podobno chodził z nim od domu do domu, żeby zadzwonić po pogotowie.

Andrzej Krakowski opowiedział pani inną, podważającą kanoniczną, wersję.
Według Andrzeja, który był świadkiem wypadku, impreza odbywała się w ciągu dnia, w Columbus Day – Krakowski przyjechał na miejsce około godz. 14.00. Było już kilka osób. Marek Hłasko strasznie marudził, że Polański nie bierze jego scenariuszy, co Jerzy Abratowski skwitował stwierdzeniem, że powinny być po angielsku, żeby mogli je czytać amerykańscy producenci. Wszedł Wojciech Frykowski, który słysząc to, powiedział, że Hłasko jest pasożytem, i wywiązała się bójka. Komeda, który za kłótniami nie przepadał, poszedł na spacer ścieżką między basenem a skarpą. Hłasko pobiegł za nim, żeby przyznał mu rację – gdy chciał go objąć, drobnej postury Komeda zrobił unik. I spadł z nieogrodzonej skarpy.

Potem jest podobnie: Hłasko po niego schodzi, wnosi na ramieniu i spada na niego.
Komeda traci przytomność, ale ją odzyskuje, i wszyscy traktują to jako żart. Krakowski mówi, że nie pojechali do szpitala – w przeciwieństwie do tego, co twierdziła Zofia. Był kimś w rodzaju sekretarza Komedy i miał dostęp do wszystkich rachunków, więc pamiętałby o wizycie w szpitalu. Wiesz, co dodaje mu dużej wiarygodności? Ma uczulenie na alkohol i nigdy go nie pił, a to było wielką rzadkością w tych czasach.

Dlaczego Krakowski ukrywał swoją wersję?
Nie ukrywał! Po prostu o niej nie mówił, bo była dla niego oczywista. Jak wyjeżdżał z Polski w 1968 r. i odebrano mu obywatelstwo, przysiągł sobie, że nie chce mieć z krajem nic wspólnego. Kiedy zaczął przyjeżdżać w latach 80., zainteresował się tematem dopiero wtedy, gdy usłyszał wersję Zofii. Rozmawiał z nią, żeby to wyjaśnić, ale z nią nie dało się dyskutować.

Wersji śmierci podobno było więcej.
O tak: że Komeda wpadł do suchego basenu, spadł ze stołka w barze, szedł z Hłaską, przewrócił się i uderzył w krawężnik. Ale to było tak niewiarygodne i nierealne, że pozostałam przy dwóch wersjach, które przedstawiłam w książce. Jest jeszcze jedna interpretacja, absurdalna do kwadratu – pojawiająca się nawet w poważnych publikacjach o polskim jazzie: że to Roman Polański poświęcił duszę Komedy diabłu, żeby mieć powodzenie z „Dzieckiem Rosemary”.

Skąd namnożyło się tyle opowieści?
Różni ludzie go znali: ktoś coś usłyszał i opowiadał dalej – klasyczny głuchy telefon. Zwłaszcza że minęło pół wieku od tego wydarzenia. Andrzej Krakowski jest jedyną żyjącą osobą, która wtedy tam była. Żyje jeszcze Elena Cooper, ale ona nie chce o tym rozmawiać.

Komeda ostatecznie, w wyniku obrażeń doznanych podczas upadku, zmarł w kwietniu 1969 r. Dwa miesiące po nim Hłasko, w sierpniu Charles Manson zamordował Wojciecha Frykowskiego i Sharon Tate, żonę Romana Polańskiego. Jerzy Abratowski pod koniec lat 80. zginął w USA jako przypadkowa ofiara napadu na bank. Fatum?
Nie było żadnego fatum, to zbieg okoliczności. Wie pan, co ich naprawdę łączyło? Wszyscy dużo pili. Poginęli i poumierali z dezynwoltury, którą powodował alkohol, ale też z pecha i bezczelności. To pierwsze pokolenie, które przeżyło wojnę jako dzieci i ich dorosłość przypada na okres powojenny. Zachłysnęli się nią – nie musieli walczyć w powstaniu, bo byli kilkuletnimi dzieciakami, a nagle trafili na szczyt. I żyli w innym świecie – dziś by się powiedziało, że w swojej bańce.

Jakiej?
Aktorzy, muzycy, plastycy, ale też sportowcy w latach 60. jeździli za granicę i niektórzy mieli naprawdę dużo pieniędzy. Komeda pod koniec tamtej dekady jeździł sportowym BMW, które kupił prosto z fabryki, a nie od Niemca, który „płakał, jak sprzedawał”. Żyli w innej rzeczywistości i swój mały kapitalizm wmontowali w komunizm. Za różną cenę: kompromisu, siedzenia cicho, nieudzielania się politycznie.

Hulaszczy tryb życia?
Dużo wódki. Najpierw ginie Zbigniew Cybulski, który pił niemiłosiernie. Potem Komeda. Zaraz umiera sam Hłasko, prawdopodobnie z powodu przedawkowania leków i alkoholu. Potem Bogumił Kobiela z powodu szybkiej jazdy samochodem.

Pili, bo zachłysnęli się sukcesem i wolnością?
Nie, oni pili już wcześniej. Za granicą artyści brali narkotyki. A u nas była wóda. Wtedy taki był sznyt.

Zdarzały się groźniejsze sytuacje niż upadek ze skarpy?
Oczywiście. Komeda wierzył, że będzie żyć wiecznie. A miał w sobie gen zniszczenia. Jak zjeżdżał na nartach – dla których wstawał o 5 rano, żeby być pierwszym w kolejce na Kasprowy – to najszybciej ze wszystkich. Samochodem i skuterem jeździł jak wariat. Jest też słynna historia, jak znajomi wnieśli go pijanego do samochodu, który poprowadził na szczyt najwyższej góry w okolicy Splitu w Chorwacji, bo marzył, żeby zobaczyć wschód słońca. I nikt nie pamięta, jak wrócili! Przy tym fakt, że spadł kilka lat później ze skarpy, to nic! Oni nie ginęli masowo, tylko po kolei odpadali.

Ale po upadku przy domu Komeda pracował nad muzyką do „The Riot”, kolejnego filmu po „Dziecku Rosemary”. Na początku nic nie wskazywało na tragiczny koniec. Jego bóle głowy lekarze interpretowali jako objawy ówczesnej epidemii grypy hongkońskiej, więc nic nie zrobili.
Czasem tracił przytomność na kilka sekund. Miał krwiaka, który się rozrastał. Leczył się u pierwszorzędnego internisty Petera Gabora, bratanka słynnej aktorki Zsa Zsa Gabor, który na grypę przepisał mu aspirynę. Tylko że ona rozrzedza krew, więc krwiak robił się jeszcze większy. Może gdyby powiedział lekarzowi, że dwa tygodnie wcześniej spadł ze skarpy i uderzył się w głowę, to coś by to zmieniło. Ale możemy tylko gdybać.

Po dwóch miesiącach od wypadku na imprezie zapadł w śpiączkę i już się nie obudził. Ale pogdybajmy: można było go uratować?
Prof. Witold Mazurowski, wybitny neurochirurg, który eskortował Komedę z Londynu do Warszawy, powiedział, że po utracie przytomności, przy ówczesnym stanie medycyny, nie było szans uratować go w żaden sposób. Było już za późno. Ale możemy gdybać bez końca. Gdyby tego wieczoru nie wypili? A gdyby Hłasko nie pokłócił się z Frykowskim, to Komeda w ogóle by nie spadł? Czy gdyby była tam Zofia, to poszedłby na spacer nad skarpą? A może rok później poszedłby pilnować Sharon Tate – żony Polańskiego – i zostałby zamordowany przez bandę Mansona? A może byłby właśnie tym, który pomógłby dać odpór?

Po co więc Zofia zawiozła go do Polski?
Podobno powiedziała, że w Polsce umiera się za darmo. Paramount Pictures, amerykańska wytwórnia filmowa, płaciła za niego do momentu, w którym lekarze powiedzieli, że nie ma szans na powrót do żywych. Komeda po pobycie w szpitalu był mocno zadłużony. Zofia nie miała za co żyć. Mieszkała kątem u Krakowskiego, kątem u Nizińskiego, dorabiała robieniem koronkowych kołnierzyków i piła, z kim tylko mogła. Też była na granicy śmierci.

Pobyt Komedy w szpitalu długo opłacał Roman Polański.
Ale za Polskę nie chciał płacić, bo wolał, żeby Komeda został w USA. Poza tym nawet dla niego były to duże pieniądze. Lekarze w Ameryce twierdzili, że nie ma szans na przeżycie, radzili go przenieść do hospicjum. Umarłby, ale dłużej byłby w stanie agonii lub śpiączki. Przewóz do Polski to była pewna śmierć – nikt nie miał złudzeń. W polskim szpitalu pierwszą noc spędził na korytarzu.

A Hłasko? Przeżywał to wydarzenie? Podobno powiedział Komedowej, że jeśli Komeda umrze, to on też.
Tak mówiła Zofia.

Wziął nadmierną ilość środków nasennych połączonych z alkoholem – najbardziej znana wersja. To nie samobójstwo?
Wszyscy, którzy znają biografię Hłaski, temu zaprzeczają. Najprawdopodobniej jego śmierć była zbiegiem okoliczności – po prostu pomieszał lekarstwa, być może wypił do tego alkohol. Był z powrotem u swojej żony, zaczynało mu się układać, nie zostawił po sobie listu, a samobójcy przeważnie to robią. W końcu miał być realizowany jego scenariusz. Z drugiej strony biografowie uważają, że w Ameryce już nie pił, a ci, którzy go znają z tamtego okresu, twierdzą dokładnie na odwrót.

Nie zachowały się żadne z jego wspomnień od pamiętnej imprezy, na której Komeda spadł ze skarpy?
Nie ma o tym nic w listach amerykańskich. Więc nie wiem, czy ta legenda – jak bardzo Komeda z Hłaską byli w przyjaźni – nie jest trochę nadmuchana. Kumplowali się, pili, są nagrania, jak razem śpiewają – przepięknie bełkoczą kompletnie pijani. Hłasko fałszuje, Komeda śpiewa falsetem. Trzeba pamiętać, że Hłasko lubił podkręcać rzeczywistość.

Podobnie jak Zofia Komedowa.
Nie miałam zamiaru obalać jej wersji historii, ale z kolejnymi rozmowami okazywało się, że wiele faktów nie zapisało się w pamięci ludzi tak, jak zapamiętała to Zofia. Urodziła się za wcześnie jak na swoje czasy – mogła wszystko zrobić i załatwić, była inteligentna, uzdolniona artystycznie. Była świetną gospodynią, ale nie kurą domową. W czasie wojny była w partyzantce, a potem próbowano wtłoczyć ją w fartuszek i wysokie obcasy. Nie dała się, ale miała przy tym paskudny charakter, była apodyktyczna, próbowała wszystkim rządzić. Była zabawową dziewczyną i zaczęła pić. To dla mnie tragiczna postać.

Gdyby Komeda żył, to dziś byłby gwiazdą? Jerzy Duduś Matuszkiewicz, Jan Ptaszyn Wróblewski i Michał Urbaniak wciąż grają. Jerzy Milian i Tomasz Stańko zmarli przed rokiem, ale udało się pani z nimi porozmawiać w trakcie pisania książki – wszyscy to wybitne postaci w polskim jazzie.
Gdyby wszystko poszło tak, jak było zaplanowane, Komeda byłby wielką gwiazdą. Wróciłby do jazzu w latach 70., ale robiłby go jak Miles Davis. Był bardzo twórczy i szedł do przodu. Osiadłby w Hollywood, ale najpierw skupiłby się na muzyce filmowej. W Paramount Pictures go kochali – może zrobiłby dla nich muzykę do „Ojca Chrzestnego”? To był jeden z pierwszych kompozytorów, którzy od razu dostali umowę na dwa filmy. W latach 60. rola kompozytorów w środowisku filmowym znacząco wzrosła. Komeda poza tym, że miał talent, idealnie trafił we właściwy moment. Zmarł, ale na szczęście jego muzyka przetrwała w pamięci do dziś.

ROZMAWIAŁ JAKUB KNERA

***

Magdalena Grzebałkowska (ur. 1972 r.) – pisarka i reporterka, autorka książek „Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego”, „Beksińscy. Portret podwójny”, „Komeda. Osobiste życie jazzu” i „1945. Wojna i pokój”. Nominowana do Nagrody Literackiej Nike i Laureatka Nike Czytelników (2016 r.).

Polityka 15.2019 (3206) z dnia 09.04.2019; Kultura; s. 88
Oryginalny tytuł tekstu: "Miał w sobie gen zniszczenia"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną