BARTOSZ CZARTORYSKI: – Czy po niemal 40 latach obecności na scenie czuje się pan ojcem chrzestnym polskiego metalu?
ROMAN KOSTRZEWSKI: – Raczej nie i nie przypisuję sobie jakiejś szczególnej roli sprawczej związanej z rozwojem tej muzyki u nas. Myślę, że moja działalność jest tylko jednym z czynników, które miały na to wpływ. A było ich mnóstwo, poczynając od jednostkowej ambicji wszystkich tych, którzy decydowali się wejść na scenę po, oczywiście, okoliczności, które zastawali w kraju – zwykle niesprzyjające.
Niesprzyjające okoliczności są dla gatunku inspirujące?
Metal znany jest z krytycznego stosunku chociażby do rozpasania kleru i polityków. A chciałoby się żyć w kraju wolnym światopoglądowo, który traktuje równo tak wierzących, jak i niewierzących. Moja muzyka reprezentuje ten odłam społeczeństwa, który niechętny jest tak uprawianej polityce i którym nie da się zbyt łatwo manipulować. Dlatego też metal nie jest zależny od panującej mody, nie przemawia tylko do ludzi młodych, ale znacznie szerszego spektrum.
Czuje pan, że nastąpiła pewna pokoleniowa zmiana? Zespoły takie jak Behemoth czy Decapitated otwarcie przyznają się do inspiracji twórczością Kata.
Faktycznie, spotykamy się ze sporą serdecznością ze strony wymienionych kapel. Zespoły metalowe słuchają się wzajemnie, bywamy na swoich koncertach, czasem z przypadku, czasem przyjeżdżamy na nie specjalnie. Mam przyjemność należeć do środowiska, które mimo pewnego społecznego napiętnowania jest przyjazne, tworzy specyficzną rodzinę. Uważam zresztą, że cała kultura to sieć naczyń połączonych, czyli ja otrzymałem kiedyś od kogoś pewne informacje, które mnie ukształtowały, co poskutkowało jakąś formą sztuki nadającą się do prezentacji, a jej odbiorcą byli z kolei ci, którzy dzisiaj ze sporym powodzeniem grają.