Do tej pory jedynie sześciu Afroamerykanów było nominowanych do Nagrody Akademii Filmowej za najlepszą reżyserię. Pięciu z nich nie udało się zdobyć złotej statuetki. Szóstym – w 91-letniej historii Oscarów – jest Spike Lee. To jego pierwsza nominacja w tej kategorii, przyznana dopiero za 30. film w jego 33-letniej karierze – czyli za kryminalny komediodramat „Czarne bractwo. BlacKkKlansman”. Lee może mieć więc dystans do tego wyróżnienia. Jest jednym z tych twórców, którzy sporo w branży filmowej przeszli, ale i potrafili się odnaleźć w niełatwej dla czarnych reżyserów rzeczywistości. W latach 80. i 90. XX w. Hollywood co prawda dobrze przyjmowało falę wartościowego kina realizowanego przez czarnych artystów, ale to się zmieniło i przez wiele następnych lat ignorowało prawie wszystkie ich pomysły. Mimo to Spike’owi Lee konsekwentnie udawało się realizować kolejne filmy, klipy muzyczne, reklamy. Teraz zaś – z pozycji nominowanego – obserwuje, jak napiera nowa fala ambitnych produkcji tworzonych przy niebagatelnym udziale Afroamerykanów.
A ta w tym roku przełożyła się na oscarowe nominacje dla pięciu wysokobudżetowych filmów, opowiadających historie czarnych bohaterów lub zrealizowanych przez czarnych filmowców: „Czarne bractwo. BlacKkKlansman”, „Green Book”, „Gdyby ulica Beale umiała mówić”, „Spider-Man Uniwersum” oraz „Czarna Pantera”. Być może wszystko to ma związek z ostrą krytyką, jaka spadła w 2015 r. na decydentów ze studiów filmowych i członków Amerykańskiej Akademii Filmowej za preferencyjne traktowanie projektów białych filmowców. Rozkręconej w sieci akcji towarzyszył wymowny hasztag: #OscarsSoWhite (Oscary takie białe). Cztery lata później – czyli akurat tyle, ile przeciętnie trwa w Hollywood cykl produkcji filmu – Akademia Filmowa w swych nominacjach doceniła i wsparła różnorodność, o jaką tak długo apelowali twórcy, i włączała do filmowego biznesu kolejne grupy społeczne.