Podagra, która skazuje ostatnią z rodu Stuartów na angielskim tronie na wózek inwalidzki; problemy z trawieniem, objawiające się wymiotami po zjedzeniu ulubionych słodyczy; udar, który unieruchamia jedną stronę ust i utrudnia mówienie… Królowa Anna w filmie Lanthimosa (10 nominacji do Oscara) jest jak Hiob, a Olivia Colman w tej roli udowadnia, że nawet Hiob może mieć poczucie humoru – co prawda mocno sarkastyczne, ale to w końcu Anglia. O jej roli krytycy piszą: „aktorstwo pozbawione próżności”. Ale Yorgos Lanthimos opóźnił zdjęcia, dopasowując się do napiętego grafiku brytyjskiej aktorki, nie tylko dlatego, że nie bała się przytyć do roli kilkanaście kilo, nosić „borsuczego” makijażu i ogrywać stopniowy rozpad ciała swojej bohaterki.
Jest w filmie scena, która zostaje w pamięci na długo i dobitnie pokazuje, że Colman zwyczajnie potrafi więcej. Królowa z wózka obserwuje dworski bal, którego gwiazdą jest Sarah Churchill (Rachel Weisz), piękna, ambitna i władcza księżna Marlborough, królewska faworyta, przyjaciółka, doradczyni i potajemna kochanka. Księżna ma to wszystko, czego los poskąpił chorowitej, niezbyt ładnej, niezbyt przyjemnej i niezbyt pewnej siebie królowej. Anna początkowo patrzy na taneczne wyczyny kochanki z zachwytem, miłością i dumą, szybko jednak do głosu dochodzi zazdrość, poczucie krzywdy i zdrady. Twarz królowej gaśnie, zamyka się i słyszymy wykrzyczane piskliwym głosem: Dość! Po czym każe się wywieźć z balu. Biegnącą za wózkiem kochankę policzkuje. Daje się udobruchać dopiero w sypialni.
Punktem wyjścia scenariusza „Faworyty” była historyczna wzmianka o tym, że w styczniu 1711 r. królowa Anna mianowała swoją najbliższą doradczynią niedawną pokojówkę Abigail Hill (w filmie gra ją Emma Stone), oddając jej stanowisko piastowane dotąd przez lata przez księżnę Marlborough. Twórcy z krótkiej notki stworzyli dynamiczny kobiecy trójkąt polityczno-miłosny, w którym gra toczy się o najwyższe stawki – władzę i życie, a główną materią są intrygi dworskie i to, jak odbijają się na psychice każdej z wielowymiarowych postaci.
Ale najważniejsza jest królowa. W zaskakującym wykonaniu Colman jest jak zaklęte w wielkim, niezdarnym i nieruchomiejącym ciele dziecko, pełne poczucia krzywdy, żalu, spragnione adoracji, miłości i akceptacji, przez co łatwe do manipulowania, wybuchające zmiennymi emocjami, ale też wciąż chętne do zabawy.
„Nie sądzę, że zrobiłbym ten film bez niej” – mówił Yorgos Lanthimos „New York Timesowi” przed amerykańską premierą. „Rola jest dość trudna i dość skomplikowana. Wymaga od aktora wielu różnych umiejętności i walorów, zdolności do przeskakiwania między różnymi stanami i różnymi czasami. Ma to wiele wspólnego z instynktem. Ona czyta kwestie i idealnie trafia, bez przesadnego rozmyślania nad sensami”. Sama Colman też uważa się za aktorkę grającą „trzewiami”. Nie znosi etapu prób stolikowych, dywagacje reżysera i aktorów nad motywacjami postaci strasznie ją nudzą. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego, ale czuję to, chcę powiedzieć te słowa, być tą osobą – zwierza się kolejnym dziennikarzom. W Anglii piszą o niej „przenikliwie empatyczna”, jej metodę aktorską nazywają „emocjonalnym skanem 3D” postaci zapisanej w scenariuszu. Po przeczytaniu roli królowej Anny uznała, że kiedy tracisz 17 dzieci – przez poronienia i dzieci umierające tuż po porodzie – możesz się zachowywać, jak chcesz. I druga myśl: królowa nie dałaby rady uporać się z tym wszystkim, gdyby nie była niesamowicie silna.
Lanthimos zwrócił uwagę na Olivię Colman po obejrzeniu „Tyranozaura”, filmu Paddy’ego Considine’a z 2011 r., w którym zagrała sterroryzowaną, nękaną przez męża psychicznie i fizycznie żonę, desperacko walczącą o uwolnienie się od toksycznej relacji. To była pierwsza dramatyczna rola aktorki, która przez poprzednie osiem lat – czyli całą swoją ówczesną karierę – bawiła widzów. Zaczęło się od głównej kobiecej roli w sitcomie „Peep Show” Davida Mitchella i Roberta Webba, kultowym na Wyspach, nadawanym w latach 2003–15. Potem właściwie nie było komediowej produkcji BBC, ITV czy Channel 4 bez udziału Colman. „Wielu ludzi jest miłych i normalnych, i zabawnych, ale to niekoniecznie przebija się w ich grze, a u niej tak” – tłumaczył „Guardianowi” fenomen gry i popularności Colman – dla przyjaciół Collie – David Mitchell, który pierwszy raz zobaczył ją w 1993 r. – jeszcze jako studentkę pedagogiki, zanim zaczęła studia aktorskie w studiu przy Bristol Old Vic – w klubie Footlights w Cambridge, w muzycznym show gwiazdkowym.
Agenci doradzili aktorce zmianę emploi, bo groziło jej utknięcie w szufladce. Po filmie Considine’a pojawiła się w mocnej roli Carol Thatcher, córki brytyjskiej premier w „Żelaznej damie”, z Meryl Streep w tytułowej roli, za co londyńscy krytycy uznali ją najlepszą aktorką sezonu. A Lanthimos obsadził ją w „Lobsterze”, dystopijnej czarnej komedii, uhonorowanej nagrodą specjalną jury w Cannes.
Bez skóry
Po sukcesie w komedii przyszedł kolejny w dramacie i kryminale. David Tennant, z którym występowała w głośnym serialu „Broadchurch”, ocenia, że dużą rolę odgrywa tu ponadprzeciętna emocjonalność koleżanki, prawdziwa, nieodgrywana i łatwo udzielająca się widzom. „U niej wszystko jest blisko powierzchni. Śmieje się serdeczniej niż inni i tak samo bez oporów płacze”. Sama nazywa to brakiem jednej warstwy skóry: „Ciągle jestem na granicy łez, czy pomyślę o czymś smutnym, czy wesołym, właściwie o czymkolwiek”. Ale wielu zwraca uwagę także na normalność jej bohaterek, odbicie jej własnej normalności i niechęci do glamouru. „Jestem bardziej osobą w jeansach i swetrze z plamą po czymś, co właśnie zjadłam” – mówi z angielskim dystansem. „Dla mnie bardziej zawstydzające jest starać się wyglądać dobrze. Myślę, że miałam szczęście, że wybierano mnie do takich, a nie innych ról, bo młodym kobietom i mężczyznom, którzy są postrzegani w jeden określony sposób, trudno zerwać z wizerunkiem, branża nie pozwala im się starzeć” – tłumaczyła w „New York Timesie”.
Grane przez nią postaci nie ukrywają wieku, emocji, myśli – tak jak aktorka, która dzieliła się publicznie swoim doświadczeniem depresji po urodzeniu pierwszego syna. Chris Chibnal, scenarzysta „Broadchurch”, który rolę Ellie Miller, przeżywającej życiową tragedię policjantki z nadmorskiego miasteczka, pisał z myślą o Colman, dodawał (w „Vogue’u”): „Olivia ucieleśnia wszystkie nasze sprzeczności. Nie boi się płakać, ale jest także nieprawdopodobnie silna. Jest zabawna, ale jest w stanie puścić się na najgłębsze, najciemniejsze emocjonalnie terytoria. Zagnieżdża się w postaci i, co najważniejsze, rozumie, co znaczy być żywym – jak śmieszne to jest, jak bolesne i jak cudowne”.
Rola Miller została zauważona po obu stronach Atlantyku, podobnie jak kolejna – szefowej komórki brytyjskiego wywiadu w „Nocnym recepcjoniście”, serialu sensacyjnym według prozy Johna le Carré. Tom Hiddleston grał tytułową postać, Hugh Laurie – jego przeciwnika, cynicznego handlarza bronią, ale w pamięć zapadała Angela Burr, zwyczajna, odważna i zdeterminowana, by jednocześnie wykonać zadanie (wbrew woli przełożonych), ale też ochronić swojego agenta. Także dlatego, że Colman grała ją, będąc w zaawansowanej trzeciej ciąży. „Dopisali w scenariuszu dużo krzeseł, żebym nie musiała ciągle stać z tym brzuchem” – żartowała przed premierą.
Królowa, nie farmer!
Rodzice, pielęgniarka i geodeta z Norwich we wschodniej Anglii, tłumaczyli jej, żeby po szkole aktorskiej dała sobie rok na start w zawodzie, jeśli się nie uda, powinna spróbować czegoś innego, choćby wrócić do pomysłu uczenia dzieci. Dam sobie dziesięć – odpowiedziała. Przez pierwszy rok utrzymywała się dzięki sprzątaniu i pracy jako sekretarka – najgorsza, za to bardzo zabawna, jak zapewnia. Pierwszą rolę dali jej koledzy poznani w klubie Footlights w Cambridge. Dziś jest nazywana brytyjskim skarbem narodowym, porównywana z powodu ciepła, poczucia humoru, skromności i talentu do Judi Dench i obsadzana, jak wszystkie brytyjskie gwiazdy, w kolejnych adaptacjach klasyki. Ostatnio pojawiła się (jako Hildegarde Schmidt, służąca bohaterki granej przez Dench) w hollywoodzkiej ekranizacji „Morderstwa w Orient Expressie” Agathy Christie. W grudniowej premierze miniserialu według „Nędzników” Hugo zagrała Madame Thénardier, jej głosem mówi też królik Strawberry (Truskawka) w nowej, gwiazdorskiej, animowanej ekranizacji „Wodnikowego wzgórza”.
Ale ten rok należy do królowych. Po Annie Stuart zobaczymy ją w roli Elżbiety II w 3. i 4. sezonie „The Crown”, superserialu (także ze względu na budżet) Netflixa. Młodą królową zagrała Claire Foy, 45-letnia Colman zagra monarchinię w wieku średnim, w odcinkach rozgrywających się w latach 60. i 70. Partnerować jej będą Helena Bonham Carter w roli ekscentrycznej księżniczki Małgorzaty i Gillian Anderson jako... Margaret Thatcher. Zapowiada się kolejny ciekawy ekranowy kobiecy trójkąt, znów z Colman w roli głównej.
Rola Elżbiety II okazała się dla aktorki większym wyzwaniem niż Anna z XVIII w. Problemem była konieczność naśladowania postaci żyjącej i znanej każdemu – Colman, która nie lubi ślęczeć nad materiałami, tym razem musiała oglądać nagrania królowej, imitować jej styl chodzenia, trzymania torebki, poruszania głową. „Wciąż nie jestem najlepsza w kopiowaniu fizyczności, w naśladownictwie. Jeden z reżyserów ciągle krzyczał: Królowa, nie farmer! Więc nie ustaję w wysiłkach” – mówiła na gorąco. Kolejnym kłopotem była kontrastująca ze zdystansowaniem królowej bezpośredniość Colman. Próbkę stylu daje jej opowieść o przyjaźni z Philipem Menziesem, który partneruje jej w roli księcia Filipa, a wcześniej grali razem w serialu „Nocny recepcjonista”: „Poznaliśmy się przez wspólnych przyjaciół. Byliśmy w pubie i sikaliśmy razem dobrych parę razy. Jest taki genialny!”. Dziennikarkę amerykańskiego „Vogue’a” zaprosiła do swojego londyńskiego domu i przyjęła w swetrze, legginsach i z mokrymi włosami, prosto spod prysznica. Żartowała, że jest najgrubszą osobą, jaka miała sesję zdjęciową w całej historii pisma.
Przeszkadzała też tym razem emocjonalność aktorki i jej skłonność do wzruszeń. Obeszli to trickiem. Kiedy ktoś mówi mi na ekranie coś smutnego, co wyciska mi z oczu łzy, mam w uszach słuchawki i słucham wygłaszanej uspokajającym tonem prognozy pogody dla morza i wybrzeży, nadawanej przez BBC Radio – tłumaczyła, raczej tym razem nie żartując.
Role brytyjskich królowych skłoniły też Olivię Colman do pewnych refleksji. Generalnie utwierdziły ją w wyznawanym od studiów republikanizmie. Ale też kazały się zastanowić nad fenomenem Elżbiety II. Zwierzała się w „Guardianie”: „Jest niezwykłym człowiekiem. Więc czuję się z tym wszystkim teraz trochę inaczej, jak jakaś dziwaczna lewicowo-socjalistyczna monarchistka. Ona jest jak skała i trochę na nią liczę. Jej usta są zasznurowane, ale są te dziwne małe gesty. Te broszki, które nosi – na spotkanie z Trumpem założyła tę, którą dostała od Obamy...”. W „Vanity Fair” wspominała z kolei zaproszenie na kolację organizowaną w Buckingham Palace przez księcia Williama. Wraz z mężem i dwiema setkami innych ludzi uścisnęła dłoń księcia, była wniebowzięta. A następnie udała się do „jednej z 78 łazienek Buckingham Palace”, by wziąć na pamiątkę rolkę papieru toaletowego...
Przy herbacie
Elżbietę II grała ze współczuciem, nie tyle dla jej poświęcenia dla narodu, ile jej utraty prywatności. Sama z trudem znosi rosnącą popularność, zwłaszcza bardzo peszy ją fakt, że znają ją ludzie, których ona nie zna. Zaczęła więc unikać spacerów, czas najchętniej spędza w londyńskim domu, z mężem – od 25 lat tym samym, poznanym we wspomnianym już klubie Footlights (miał być prawnikiem, ale wolał zostać pisarzem) – i trójką dzieci. „To wielka szkoda, bo rozmowa z przypadkowo spotkanymi ludźmi jest jedną z radości życia” – mówi w „Guardianie”. I deklaruje: „Lubię ludzi”.
Słynie z tego, że pierwsza opuszcza przyjęcia po imprezach, na których zgarnęła najważniejsze nagrody (nawet gdy w 2013 r. otrzymała dwie statuetki BAFTA). Nie może się doczekać, by zdjąć niewygodne obciskające majtki, założyć sweter i skarpetki i zasiąść z mężem do ulubionej herbaty. Za rolę w „Faworycie” dostała nominację do Oscara dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Jeśli wygra, też wyjdzie pierwsza, by udać się z mężem na herbatę i ponarzekać, że są z dala od londyńskiego domu?