Jako gatunek popularny fantastyka cerpi na przesyt kopii bestsellerowych pozycji, próbujących zdyskontować sukces „Harry’ego Pottera”, „Igrzysk śmierci” czy „Gry o tron”. Na szczęście pozostaje trochę miejsca dla pozycji ciekawych, często spychanych w cień przez wielkie wydawnicze wydarzenia. Skompletowanie listy najlepszych fantastycznych książek roku nastręczało problemów nie ze względu na brak dobrej literatury, ale przeciwnie – jej nadmiar. Na liście nie znalazły się miejsca dla „Domostwa błogosławionych” Catherynne M. Valente, „Pięknej krwi” Luciusa Sheparda czy „Wody na sicie” Anny Brzezińskiej. A powinny.
Trzeba więc ten, nazwijmy to modnie, top 10 (choć kolejność prezentacji jest alfabetyczna) widzieć nie w kategoriach jedynego słusznego zestawienia, ale jako autorskie podsumowanie i przyczynek do dyskusji o tym, które książki zasługują na wyróżnienie.
1. „Dziewczynka, która wypiła Księżyc”, Kelly Barnhill
Najmagiczniejsza opowieść roku przenosi do nienazwanej fantastycznej krainy, przywodzącej na myśl scenerię klasycznych baśni: po świecie przechadzają się czarownice, w bagnach żyją potwory, nie brakuje smoków. Są i dobre wiedźmy, które pomogą głodnemu dziecku, pojąc je przez przypadek światłem Księżyca, co przynosi niezwykłe skutki.
Barnhill balansuje na granicy baśni i realizmu. Pozostaje w fantastycznym neverlandzie, ale jej opowieść jest bardzo ludzka, momentami bolesna. Książka sytuuje się między niewinną opowiastką dla dzieci a modnymi krwawymi wersjami klasycznych baśni – nie jest to historia brutalna czy przesadnie „dorosła”, nie da się jej jednak zbyć jako kolejnej historyjki do bawienia pociech. Barnhill przyćmiła w tym roku Neila Gaimana, mistrza prozy dla młodszych i starszych.
2. „Wyspa”, Sigrídur Hagalín Björnsdóttir
Islandzka dziennikarka debiutuje bardzo ambitną powieścią, skromną objętościowo, ale silną w przekazie. Wizja jej rodzimej wyspy, odciętej od świata, skupionej na przetrwaniu przy ograniczonych zasobach, staje się okazją do rozmowy o uchodźcach, tolerancji, asymilacji różnych kultur i nacji. A przede wszystkim o ksenofobii i o tym, czy – nawet w stawianych za wzór społeczeństwach skandynawskich – została ona wyeliminowana, czy tylko przyczaiła się, skryta pod dobrobytem.
Björnsdóttir boleśnie diagnozuje Islandczyków i ogólnie świat Zachodu. Są tu analogie do polityki, psychologii tłumu, mitu wspólnej Europy i cywilizowanego świata. Pięknie napisana, ostra jak skalpel proza.
Czytaj także: Fantastyka coraz bardziej kobieca
3. „Dziwna pogoda”, Joe Hill
Cztery mikropowieści, spośród których na wyróżnienie zasługuje ta niefantastyczna – „Naładowany”. W pozostałych Hill też zdradza wielki talent do snucia opowieści. Nawet statyczną historię o człowieku, który utknął na chmurze, czyta się jak świetny thriller.
Joe Hill lepiej niż jego ojciec Stephen King balansuje między wątkami fantastycznymi a obyczajowymi; nie używa tych pierwszych jako ozdobników czy wytrychów. W przypadku „Deszczu” czy „Zdjęcia” elementy nadprzyrodzone ani na chwilę nie są spychane w tło. „Zdjęcie” kojarzy się z prozą Króla Horroru – nie tyle fabularnie czy stylistycznie, ile jakością i ciężarem historii.
4. „Koniec śmierci”, Liu Cixin
Zwieńczenie trylogii „Wspomnienie przeszłości Ziemi”, czyli chińskiego fenomenu SF, który najpierw podbił Stany (pierwsza w historii Hugo dla przekładu, rekomendacja od Baracka Obamy), a później serca fanów i fanek fantastyki naukowej w Polsce, kraju Lema i Dukaja. Liu to przedstawiciel typowego SF „dla inżynierów”, więc nie pisze z literacką finezją. Każdy element świata przedstawionego kreuje przestrzeń do rozważań naukowych. Zwłaszcza w pierwszej powieści serii, „Problemie trzech ciał”, trudno doszukać się walorów literackich, a i po wieńczącym cykl „Końcu śmierci” nie można się spodziewać wyjątkowych doznań, mimo że na polu kreacji bohaterów Chińczyk znacznie się poprawił.
Siłą Liu Cixina jest jego niesamowita wyobraźnia, nieznająca hamulców. Autor nie ogląda się na czytelnika, sprawdzając, czy za nim nadąża (w pewnym momencie, zwłaszcza w „Końcu...”, jest to szalenie trudne), lecz brnie w opowieść o starciu kosmicznych cywilizacji. Czas i przestrzeń się zaginają, walka toczy się z użyciem podstawowych praw fizyki, czytelnicy mogą więc tylko obserwować to wszystko z szeroko otwartymi oczami.
5. „Ogień i krew”, George R.R. Martin
Gdyby w tym roku ukazały się wyczekiwane „Wichry zimy”, czyli nowy tom „Pieśni Lodu i Ognia”, najpewniej nie trafiłyby do zestawienia. Już w „Tańcu ze smokami” przeszkadzało nagromadzenie wątków. Ta książka to inna rzecz. „Ogień i krew” przenosi czytelników do Westeros na trzy stulecia przed wydarzeniami opisanymi w „Grze o tron”, do początków Siedmiu Królestw, wykutych w ogniu smoków rodu Targaryenów. Zaczęło się od Aegona Zdobywcy i jego dwóch sióstr, którzy wylądowali w Westeros i podbijali kolejne królestwa. Później nadeszły lata rozkwitu, działo się różnie, aż wydarzyła się wojna domowa, która prawie doprowadziła ród Targaryneów do upadku.
Martin wciela się w jednego z maestrów z Cytadeli, przeglądającego materiały źródłowe i odtwarzarzającego tę opowieść. To kronika spisana z określonej perspektywy. Taki styl wyraźnie Martinowi służy, sprawdza się bardziej prostolinijna (choć wciąż skomplikowana) historia. „Ogień i krew” to książka lepsza od ostatnich odsłon flagowego cyklu autora. Pisanie jej wyraźnie sprawiło mu więcej radości.
6. „Ostatnie dni Nowego Paryża”, China Miéville
Jest coś hipnotycznego w „dziwactwie” tego autora, który w „Ostatnich dniach...” zaskakuje nawet tych, którzy znają jego poprzednie książki. A i wcześniej można było się zdziwić, np. czytając „Miasto i miasto”, kryminał rozgrywający się w dwu miejscach zajmujących tę samą przestrzeń, zamieszkiwanych przez ludzi, którzy wzajemnie się nie widzą.
„Ostatnie dni Nowego Paryża” to obraz ogarniętej wojną stolicy Francji. Paryż zmenia się od bomb rzeczywistości, zamieniające muzealne eksponaty w prawdziwe monstra. Miéville miesza opowieść akcji z rozważaniami na temat sztuki. Raz opisuje obrazy, raz wojenne masaktry. Dziwne, oryginalne, nie do opisania czy streszczenia. To książka, której trzeba doświadczyć.
7. „Lincoln w Bardo”, George Saunders
Oceniając pierwszą powieść w dorobku wybitnego autora opowiadań (por. zbiór „10 grudnia”), łatwo skupić się na formie. Jest wyjątkowa – to nie tyle proza, ile zlepek cytatów i tytułów prasowych, układających się w fascynujący obraz krótkiego etapu życia Abrahama Lincolna. Saunders miesza w to wszystko fantastykę, dorzuca duchy. Można tę książkę porównywać do „Dziadów” Mickiewicza albo „Księgi cmentarnej” Gaimana.
Ale najbardziej trzeba docenić kręgosłup tej powieści – portret ojca złamanego śmiercią syna. Lincoln był prezydentem Stanów Zjednoczonych, niezwykle ważnym, zasłużonym w walce o zakaz niewolnictwa. U Saundersa został zredukowany do tego, co wspólne dla wszystkich ludzi, wielkich i maluczkich – do bólu straty, bezsilności.
Czytaj także: George Saunders wyrasta na najważniejszego dziś amerykańskiego pisarza
8. „Opowiadania bizarne”, Olga Tokarczuk
Trochę w cieniu „Biegunów”, którzy dzięki Bookerowi zyskali nowe życie, ukazał się zbiór 10 opowiadań Olgi Tokarczuk. Szkoda tego „zaszumienia”, bo to pozycja nie do przeoczenia.
W większości są to opowiadania fantastyczne, czerpiące jednak z różnych estetyk, czasem nieco bliższe Dickowi, niekiedy idące w lekki surrealizm. Jest tu opowieść o synu, któremu zmarła matka pozostawiła dziwne przetwory; są fabuły współczesne i historyczne, jest wreszcie wizja świata współdzielonego przez ludzi i androidy. Tytuł całości bardzo dobrze oddaje naturę tych tekstów. Rzadko podążają one utartymi ścieżkami, na ogół tylko czerpią z motywów typowych dla SF czy horroru. Wyróżniłbym „Transfugium”, „Przetwory” i „Wizytę”. Trudno zresztą wskazać jakikolwiek słaby punkt tego zbioru.
Czytaj także: Dziwność życia według Olgi Tokarczuk
9. „Poklatkowa rewolucja”, Peter Watts
Podobnie jak u Liu Cixina w prozie Kanadyjczyka kluczowy jest trzon naukowy. Ale Watts to o wiele lepszy pisarz, zwłaszcza od czasów wybitnego „Ślepowidzenia”. „Poklatkowa rewolucja” to mikropowieść. Skromne rozmiary idą jednak w parze z rozmachem wizji. W centrum jest statek przemierzający pustkę kosmosu w odległej przyszłości, gdy ludzkość, jaką znamy, już w zasadzie nie istnieje, bo stała się czymś... innym. Załogę stanowią zaś „relikty”, drogowcy stawiający kolejne słupki na kosmicznej autostradzie, żyjący od hibernacji do hibernacji, wiecznie pod nadzorem Sztucznej Inteligencji. W jednym z załogantów rodzi się idea buntu...
Watts, co dla niego charakterystyczne, świetnie łączy efektowność z solidną bazą naukową. Snuje rozważania o przyszłości ludzi – czyli robi to, co SF kiedyś tak dobrze wychodziło, a o czym część twórców gatunku zapomniała. Peter Watts – oto jak powinna wyglądać fantastyka naukowa na miarę XXI w.
10. „Każde martwe marzenie”, Robert M. Wegner
Oto nowa odsłona „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”, czyli najambitniejszego i najlepszego dziś projektu na polskim poletku fantasy. Wegner to już jakość światowa. Autor mógłby przyćmić gwiazdy gatunku, takie jak Peter V. Brett, Brandon Sanderson, Joe Abercrombie czy George R.R. Martin. Jest u niego to, co miłośnicy i miłośniczki fantasy kochają: świat wykreowany z niezwykłą troską o detale. Są bóstwa, paraboskie byty, opisy lokalnych zwyczajów różnych ludów, licznie zamieszkujących Meekhan i jego okolice. Jest wielka polityka, bitwy, magia, stwory, akcja.
Jest w tym wszystkim też człowiek. Te rozpisane na wiele wątków intrygi dotyczące państwa rozmiarem i skomplikowaniem przypominającym Imperium Rzymskie u szczytu potęgi wciąż – a jest to już trzecia powieść i piąta książka w serii – opierają się na kameralnych historiach i świetnie sportretowanych bohaterach. Sercem „Każdego martwego marzenia” jest wątek dzieci z kopalni i dziewczyny zwanej Kołem. Gdy większość twórców fantasy dba głównie o to, ile ich bohater nosi przy sobie mieczy i czy przy pasie, czy na plecach, Robert Wegner każe spojrzeć pod zbroję. Dlatego odbiorcy nie dzielą postaci na dobre i złe, ale rozumieją obie strony konfliktu i często są rozdarci. Unikatowe fantasy, oparte na emocjach, jednocześnie kameralne i oszałamiające rozmachem.